niedziela, 26 marca 2017

SHARE WEEK

Witajcie :)
Dawno tu nie zaglądałam. Poddałam się na polu blogopisania z autentycznego braku czasu ale i dlatego, że jakoś nie odnajduję się we współczesnej blogosferze. I tu mogłabym westchnąć, niczym moja babcia, że "za moich czasów, to..." ;) Cóż, faktem jest, że przygodę z blogowaniem zaczynałam czternaście lat temu, gdy liczyło się lekkie pióro i fajna atmosfera między blogerami, a nie promowanie postów na FB, konto na Instagramie i sponsorzy. Nie zajrzałam tu jednak dzisiaj po to, aby narzekać. O nie! :)
Wpadłam, bo właśnie dzisiaj kończy się SHARE WEEEK, czyli zabawa w której blogerzy polecają blogerów. I ja właśnie- mimo blogowej absenscji- chciałabym na kogoś zagłosować. Bo chociaż blogowa rzeczywistość zmieniła się w ciągu ostatnich kilku lat i bardzo uległa komercji, to jednak trzeba uczciwie przyznać, że istnieje wielu twórców- nawet i komercyjnych- których warto czytać i polecać. Wiele blogów ciekawych, pomocnych, kreatywnych, zabawnych itd.

Ja polecam dziś swoje trzy ulubione:

1. Mataja
Posty Alicji są jak chipsy- na jednym się nie kończy ;) Dają do myślenia na temat macierzyństwa, uczą, zaskakują i bawią. Dla mnie- cudeńko.

2. Niebałaganka
Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że o sprzątaniu i obowiązkach domowych można napisać cokolwiek ciekawego. Ania udowodniła mi, że da się! Zrobiła przy tym bezkrawą rewolucję w moim domu, przewartościowując moje myślenie i zmieniając moje nawyki. Wielkie dzięki, Aniu Niebałaganko :)

3. W Czerni
Konkretnie, pomocnie i prosto o zawiłościach stylu i wizerunku. Bardzo do mnie przemawia :) Dzięki Agnieszce przestałam wieszać ubrania na krześle i pilnuję, żeby się nie garbić ;) Dodatkowy plus za to, że Autorka dba o miłą atmosferę na blogu, odnoszac się do czytelniczek sympatycznie i z taktem. To przyjemne, gdy czujesz się na blogu jak mile widziany gość :)

To tyle. Wszystkim blogerom biorącym udział w SHARE WEEK życzę powodzenia.
Niech moc będzie z Wami ;)

wtorek, 20 października 2015

Kup pan książkę

Włączam rano radio- Mała zawsze domaga się muzyki do śniadania :) Odbiornik mam w stylu retro, więc trzeba długo kręcić pokrętłami i od czasu do czasu poprawić antenę, ale zawsze w końcu jakaś stacja się znajduje.

W Jedynce akurat trwają pochwalne peany na temat czytelnictwa Amerykanów. Jak to oni dużo czytają, jak dużo książek kupują. Nieuchronnie pojawia się też marudzenie na temat Polaków. Bo u nas biedni wydawcy i księgarze mają powody do narzekania. Polacy książek nie kupują i nie czytają.

Nie wiem, czy nie czytają. Brak mi danych na ten temat. Fakt, znam osoby, które książek nie lubią, ale jakoś mało ich w moim otoczeniu. Znam też takich ludzi, którze je lubią, a nawet kochają. Kochają, ale nie kupują. Bo książki są drogie, coraz droższe. Ostatnia wizyta w księgarni przyprawiła mnie  zawrót głowy. 39 czy 50 zł, to dla wielu spora suma za jeden egzemplarz. Przy czym nie były to ceny za książki jakoś szczególnie starannie wydane. Ja rozumiem, że Cejrowski się ceni. Kredowy papier, dużo zdjęć dobrej jakości, dopracowana w detalach szata graficzna. Taka książka, to pieszczota dla dłoni i oka. Ale coraz droższe są takie "zwykłe" powieści.

Polacy nie kupują książek, bo zarabiają mało i niestety książki są dla wielu z nich dobrem luksusowym. Odwiedzają biblioteki (ile razy jestem w książnicy, nigdy nie jest pusto), wymieniają się ze znajomymi. Chcą czytać. Tylko tak, by nie uderzało to w domowy budżet.

Ja sama wolę książki kupować. Te dobre, piękne, zachwycające. Wracam do nich, zaprzyjaźniam się z nimi. Lubię bibliotekę, ale są takie książki, które po prostu muszę mieć na własność. "Mały Książę", powieści Jane Austen i Sienkiewicza, "Błękitny Zamek", podróżnicze zapiski Wojciecha Cejrowskiego, "Dzieje duszy", "Bóg nigdy nie mruga"- to moje absolutne must have. Wypożyczanie nie wchodziw  grę. Każdy ma swoją listę książek, które go zachwyciły. I wielu ludzi stara się mieć te swoje "zachwyty" w domowej biblioteczce. Ja w dodatku uwielbiam tradycyjne książki. Żadne tam ebooki, audiobuki. Książka musi pachnieć, szleścić i mieć swój ciężar w dłoni ;) Dlatego jeśli mogę, kupuję. A gdy je dostaję, cieszę się jak dziecko (no chyba, że ktoś daje mi książkę, która zupełnie do mnie nie pasuje i świadczy o tym, że ktoś mnie zupełnie nie zna. Wtedy mniej się cieszę- ale to już inna historia). Ostatnio jednak nawet ja częściej pojawiam się w książnicy, niż w księgarni. Niestety, wydatków i bez tego jest sporo.

Zastanawiam się, czy redaktorzy radiowej Jedynki zupełnie nie znają tego problemu? Nie wiedzą, że dla wielu osób w naszym kraku 30 zł, to kwota zbyt dużo do wysupłania ot tak? Że jeśli jakaś samotna matka zarabia 1200 zł, a z tego musi opłacić wynajem mieszkania/ ratę kredytu hipotecznego, gaz, prąd, to na życie zostanie jej tak śmiesznie mało, że książka będzie nieosiągalnym luksusem? (Ja na szczęście nie jestm samotną matką, ale i takie znam).Takie narzekanie na Polaków, marudzenie, że nie kupują książek, nie chcą mieć dzieci, nie oszczędzają- jest moim zdaniem bezsensowne i w pewnym sensie obraźliwe w oderwaniu od kontekstu ekonomicznego. Zejdżcie na ziemię, szanowni Dziennikarze.

Fot. stylowi.pl

środa, 7 października 2015

Jesienny "niechcemisizm"

Jesień. W niektóre jesienne poranki, w te ponure i nijakie chciałoby się nie wstawać z łóżka. Chciałoby się poleżeć pod ciepłą kołderką, powylegiwać... A gdyby tak jeszcze jakaś dobra dusza przyniosła do łóżka kubek kawy i rogalika, byłoby naprawdę cudownie.
Jak by to było pięknie z tą kawką leniuchować w koszuli nocnej, obejżeć po raz kolejny ulubiony film, poczytać ulubioną książkę (czy tylko jak tak mam, że czytam niektóre książki wiele razy?).

Takie mam marzenia...
Ale mama energicznego maleństwa musi takie marzenia odłożyć na bliżej nieokreślone "kiedyś tam". Jesień, czy nie, trzeba wstać, zrobić śniadanie, pobawić się, iść na spacer. Trzeba. Choć czasami już człowiek ma dosyć tych spacerów. Bo ileż można zachwycać się gołębiami i babkami z piasku...

Chciałoby się zrobić jakieś jesienne porządki. Zaprowadzić ład w całym otoczeniu. Oddać wszystko, co niepotrzebne. Odłożyć wszystko na miejsce. Ale ile by się człowiek nie napracował, i tak zaraz wdepnie w jakąś plastikową kozę, czy gumową małpę. W takich momentach ogarnia przekonanie, że odkłądanie wszystkiego na miejsce ma tyle sensu, co wtaczanie kamienia pod górę, przez pewnego mitycznego Greka... I tyle w temacie porządku.

Zmęczona jestem. Jsienny "niechcemisizm" mnie dopadł. Są na to jakieś sposoby?

środa, 16 września 2015

Twoje dziecko pali!

Być może spoglądasz z uniesioną brwią na powyższy tytuł i zastanawiasz się, o co mi do jasnej ciasnej chodzi? Może myślisz sobie: "Moje dziecko nie pali. Gdzież by tam! Palą czasami nastolatki, którym zależy na akceptacji grupy. Ok, czasami też młodsze dzieciaki, ale to w rodzinach patologicznych. Takie, co to je podwórko wychowuje. My nie patologia, moje dziecko nie pali!"

Nie? Czy na pewno? Zastanówmy się.

Nie tak dawno szłam do parku z Małą i synkiem mojego kuzyna. Cioteczny Bratanek, czy jak by go tam nazwać, wcinał loda, więc zatrzymaliśmy się na skwerku i usiedliśmy wygodnie na ławce. Skwer jest długi, ławek wiele, ale akurat tuż obok nas usiadło dwóch młodych mężczyzn, z których jeden koniecznie musiał sobie zakurzyć. Mógłby ktoś powiedzieć, że to przecież nie szkodzi, to na świeżym powietrzu. A właśnie, że szkodzi. Czułam dym. A w dodatku dym, który widzimy i czujemy nosem, to tylko niewielka część paskudztwa, które w czasie palenia unosi się w powietrzu. Zabrałam dzieci, ale na odchodnym nie mogłam powstrzymać się przed pytaniem: Dlaczego pan pali przy dzieciach? Chłopak popatrzył na mnie ze zdumieniem bezgranicznym, jak gdybym odezwała się do niego po chińsku. Odpowiedzi nie znalazł. A przecież ten pan z rozdziawioną ze zdziwienia buzią nie jest wyjątkiem. Codziennie spotykam w parku ludzi siedzących przy placu zabaw, przy bawiących się dzieciach i palących. Czasami mam ochotę zapytać bardziej dosadnie: Człowieku, co ja ci zrobiłam, że trujesz moje dziecko?!


Palenie bierne szkodzi. Prawie tak samo, jak palenie aktywne. A najbardziej szkodzi dzieciom. W dymie tytoniowym jest wiele związków chemicznych (chyba ze 4000), z których około 40, to substancje rakotwórcze. Przy czym w dymie unoszącym się z tlącego się papierosa ich stężenie jest wyższe, niż w dymie, którym zaciąga się palacz. Czyli palący serwuje stojącemu obok dziecku więcej trucizny, niż sam wciąga. Fakt, że dzieje się to na świeżym powietrzu, niewiele zmienia. No zastanówcie się sami, czy pozwolilibyście, aby ktoś przy Waszym dziecku rozpylał np. gaz łzawiący i tłumaczył, że “to przecież na powietrzu”? Cząsteczki toksyn, to nie Power Rangers- nie teleportują się w jednej sekundzie. Oczywiście jeszcze gorzej jest, gdy gdy ktoś pali przy dziecku w pomieszczeniu. Nieraz palacze “dmuchają za okno”, albo “palą tylko w kuchni”. Toksyny mają w nosie to, gdzie dmuchasz i w którym pomieszczeniu palisz. Rozłażą się wszędzie. A palenie tylko w jednym pomieszczeniu, gdy w domu nie ma drzwi i wszystkie pomieszczenia są otwarte, ma tyle samo sensu, co wydzielanie w basenie strefy do sikania.

Nawet jeśli palisz w pomieszczeniu tylko wtedy, gdy dziecka nie ma, a potem wietrzysz, i tak fundujesz mu dawkę silnych kancerogenów. To jest tak zwane palenie z trzeciej ręki. Jak to działa? Toksyny osiadają na powierzchniach. Nawet jeśli woń dymu już się ulotniła, meble, podłogi, ubrania pokryte są warstwą toksyn, które na dodatek wchodzą w reakcję z obecnym w powietrzu kwasem azotowym- tak powstają nitrozoaminy, które są kancerogenami (rakotwórczymi paskudztwami). Nalot utrzymuje się na powierzchniach bardzo długo, dnie, miesiące. Nawet rok. Jeśli palisz w pomieszczeniu systematycznie, jest on obecny stale. I jest wchłaniany przez dzieci.
A nawet jeśli wspaniałomyślnie wynosisz się ze swoim dymkiem na balkon, a po powrocie bierzesz dziecko w objęcie, to i tak fundujesz dziecku porcję trucizny, która została na Twoim ubraniu. O nie, nie wymyślam, ona naprawdę tam jest!
Ojejku, jest, no i co z tego? Tak małą ilość nie może przecież zaszkodzić. Nie może? Skąd wiesz? Tak naprawdę nie ma czegoś takiego, jak “bezpieczna” dawka nikotyny i innych toksyn. Przyjmuje się, że każda dawka jest dla dziecka szkodliwa. A co to znaczy szkodliwa?

Palenie bierne lub z trzeciej ręki osłabia odporność, przyczynia się do powstawania alergii i astmy,  osłabia serduszko, zmniejsza ilość tlenu we krwi. W gratisie daje skłonność do zapalenia płuc, nieżytu oskrzeli, anginy, zapalenia zatok, zapalenia ucha środkowego, a dłuższej perspektywie przyczynia się też do powstania raka płuc, wątroby, trzustki, jamy ustnej, przełyku i krtani, białaczki, nadciśnienia i choroby niedokrwiennej serca.  Może też być przyczyną nadpobudliwości, kłopotów z koncentracją i przyswajaniem wiadomości. Niezła litania, prawda? I tak nie wymieniłam wszystkiego…

Możecie na to machnąć ręką, fuknąć, żem matka- wariatka, hipochondryczka, która za bardzo trzęsie się nad swoim maleństwem. Ale możecie też podejść do tematu poważnie. Poczytać wyniki badań, pomyśleć. I chronić swoje dzieci przed trucizną. Poprosić sąsiada, który pali na klatce, ciocię, która pali w czasie wspólnego spaceru, aby uszanowali zdrowie Waszej pociechy. Bo jest ono cenne.

fot.: Thong Vo, unsplash.com

piątek, 11 września 2015

Ręce przy sobie

Pogoda nas nie rozpieszcza. Wieje, siąpi. Miasto zrobiło się
szare i mokre. My się jednak pogody nie boimy. Mimo wszystko codziennie maszerujemy z Małą na spacer.
Dziś wyszłyśmy tak na luzie, bez wózka i bez tych “strasznych” szelek. Mała po ostatnim skoku rozwojowym bardzo się zmieniła i chyba w końcu zrozumiała, że uciekanie gdzie popadnie, na oślep, to nie jest zachowanie, które przystoi damom ;) 

Szłyśmy więc sobie przez osiedle, Mała zbierała napotkane cuda- żołędzie, listki, płatki róż- i zachwycała się wszystkim. Wyglądała uroczo.
Na tyle uroczo, że zaczęła zwracać uwagę przechodniów. Przechodzące panie zaczęły zaczepiać Małą, wyciągać do niej ręce, zagradzać jej drogę, klepać po policzku. Mała nie była zachwycona. Po pobycie w szpitalu zaczęła bać się obcych. Tam każdy obcy, który się pojawiał, robił coś nieprzyjemnego, albo bolesnego. Lekarz naciskał brzuszek, pielęgniarki kładły na stole i kłuły igłami rączki, nóżki, główkę… Dlatego każda obca twarz jest teraz potencjalnie groźna. A tak poza tym, to zastanówmy się, kto z nas, dorosłych chciałby, aby w czasie spaceru obcy ludzie szeroko otwierali do niego ramiona, dotykali głowy, twarzy, brali za ręce, pociągali za ubranie? Ja osobiście nie czułabym się z tym dobrze. A cóż dopiero taki mały człowieczek, który sięga tym obcym ludziom ledwie powyżej kolan.

Próbowałam taktownie bronić Małej przed zaczepkami, ale grzeczne i delikatne uwagi były zwyczajnie zbywane przez napotykanych ludzi. Zastanawiam się, jak w takim razie powinnam się zachować? Bardziej szorstko? Jak Wy byście postąpili na moim miejscu?
Jestem pewna, że wszyscy ci przechodnie nie mieli absolutnie żadnych złych intencji. Ludzie lubią dzieci. Maluchy- słodkie, niewinne, śliczne- uwalniają prawie w każdym wszystko to, co najlepsze. Wzbudzają sympatię, czasami rozbawienie. I z tej właśnie sympatii ludzie zaczepiają dzieci. Ja to rozumiem. Ale należy pamiętać, że dziecko to też człowiek. Dziecku również należy się szacunek. Dlatego powinniśmy dbać, by nie naruszać granic prywatności dzieci. Każdy z nas ma swoją strefę komfortu, nie lubimy, gdy obcy ludzie za bardzo zmniejszają dzielący nas dystans, gdy nas dotykają (poza uzasadnionymi sytuacjami, takimi jak badanie lekarskie, czy biznesowy uścisk dłoni). Wyobraźmy sobie, że wchodzimy na przykład do butiku, a ekspedientka, którą widzimy pierwszy raz w życiu obejmuje nas poufale ramieniem i wciąż w tym czułym uścisku oprowadza między wieszakami. Brr! Czujecie ten dyskomfort? Skoro my sami go czujemy, to dajmy prawo do zachowania swoich granic również dzieciom. Owszem, dzieciaki są zwykle bardziej otwarte i bezpośrednie od dorosłych. Dlatego wiele z nich lubi kontakt- nawet ten fizyczny- z innymi ludźmi. Wiele, ale nie wszystkie. Jeśli jakieś dziecko nie chce być serdecznie klepane po policzku, dajmu mu do tego prawo. 

Jeśli chcemy wychować dziecko, które szanuje ludzi, dbajmy o to, by ono samo doświadczało szacunku. To jedna z najlepszych lekcji.

piątek, 4 września 2015

Szpitalny klimat

Zupełnie zapomniałam o moim blogu. Ale powód tego zapomnienia był naprawdę ważny.
W zeszłą środę Mała po raz pierwszy w życiu dostała gorączki.Nie gorączkowała nawet w czasie bronchitu. A teraz masz! Spędziłam noc robiąc jej chłodne okłady, ale i tak rano trafiłyśmy do szpitala. Mała miała infekcję układu pokarmowego i zaczynała być odwodniona. Na szczęście trwało to tylko cztery dni. Potem jeszcze kontrole, badania... Ale już minęło, a Mała znowu śmieje się i rozrabia. Kocham to rozrabianie :)

Niby to nie było nic poważnego. Biegunka i gorączka- to się dzieciom zdarza. Całe szczęście, że nic gorszego, bo przecież tak wiele maluchów bardziej cierpi. A mimo przyglądanie się, jak Mała cierpi, słuchanie jej żałosnego płaczu w czasie niektórych zabiegów i tak było trudnym przeżyciem.
Tu na szczęście dostałyśmy dużo wsparcia. Nie tylko od najbliższych, ale też ze strony personelu medycznego. Tak, naprawdę otaczały nas przemiłe, bardzo troskliwe i fachowe pielęgniarki. W ogóle mamy w Polsce fachowe, dobrze wykształcone (choć nie zawsze tak miłe) pielęgniarki.

Spędziłam dwa lata w Norwegii, tam urodziłam Małą i zdążyłam nieco poznać norweską służbę zdrowia. Jeśli chodzi o poziom kwalifikacji personelu medycznego, to Polska wypada zdecydowanie na plus. Trudno w to uwierzyć? To prawda. W szpitalu, w którym rodziłam była tylko jedna pielęgniarka, która umiała pobierać krew, robić zastrzyki i zakładać wenflony. Jedna. W szpitalu wojewódzkim. Myślałam, że to jakaś anomalia. Rozmawiałam jednak ze znajomą pielęgniarką, która pracuje w norweskim domu opieki i z innymi pielęgniarkami. To nie anomalia. To norma.
Poziom wiedzy i umiejętności polskich lekarzy i pielęgniarek wypada przy ich norweskich kolegach zdecydowanie lepiej. To daje duże poczucie bezpieczeństwa i komfortu.

Żeby jednak nie było tak pięknie i cukierkowo, dołożę do tego opisu polskiej służby zdrowia łychę dziegciu. O ile w Polsce lepsze jest to, czego nie można kupić za pieniądze, czyli wiedza, o tyle wszystko, co ma wymierną wartość materialną- tragicznie kuleje. Infrastruktura, wyżywienie...

Pobyt w szpitalu jest sytuacją stresującą. Szczególnie dla dziecka. Pobyt w oszklonym boksie bez dobrej wentylacji, z łuszczącą się farbą na suficie i innymi podobnymi atrakcjami zdecydowanie nie zmniejszał tego stresu. Przez oszklone ściany słychać było wszystko, co się działo w pobliskim pokoju zabiegowym i sąsiednich boksach, i widać było włączane w nocy światło. Możliwość wypoczynku i regeneracji sił równała się zeru. Małą budziły krzyki kłutych dzieci, trzaskanie drzwiami i inne interesujące efekty dźwiękowe. Boks był obskurny, niestarannie pomalowany olejnicą, tak że stara farba wyłaniała się spod maźnięć pędzla i nie miał dzwonka do dyżurki. Zatem, gdy Mała leżała pod kroplówką i nie mogłam jej ani na moment zostawić samej, a musiałam akurat wybrać się, gdzie król chodzi piechotą, to miałam problem...

No dobrze, trafiłyśmy do paskudnej części szpitala, ale przecież prawie wszystkie pozostałe części są pięknie wyremontowane- powiecie. To prawda. Szpital został wyremontowany i unowocześniony, ale o żywienie swoich pacjentów nadal nie dba. W ogóle.
Nie jest przecież żadną wiedzą tajemną fakt, że organizm zwalczający chorobę, lub odzyskujący siły po zabiegu chirurgicznym lub porodzie musi być dobrze, mądrze odżywiony. Potrzeba urozmaiconych posiłków, białek, węglowodanów, witamin i wszystkich innych szczegółów, na których znają się dietetycy, a których ja z lekcji biologii już nie pamiętam ;) Potrzeba odpowiedniej ilości kalorii, żeby ciało miało energię do walki. Tymczasem posiłki w polskich szpitalach słyną z tego, że nie są ani pożywne, ani urozmaicone. Jest to już tradycją, że jeśli ktoś leży w szpitalu, to krewni i przyjaciele spieszą do niego z owocami, jogurtami i innymi wartościowymi produktami, a najbliżsi przynoszą obiady, bo na wikcie szpitalnym żyć się nie da. Pacjentom, którzy nie mają rodziny może na takim jadłospisie grozić niedożywienie i osłabienie. Przyzwyczailiśmy się do tego, przyjęliśmy jako coś normalnego i nawet nie protestujemy, gdy za nasze ubezpieczenia ktoś serwuje nam paskudne i bezwartościowe żarcie (wybaczcie, trudno określić to inaczej).

Po porodzie w norweskim szpitalu dostałam smaczny i obfity posiłek, bo przecież po takim wysiłku byłam wściekle głodna ;) Później przez całą dobę miałam dostęp do obficie zaopatrzonego bufetu. Warzywa, różne rodzaje nabiału, wędliny, pieczywo i napoje były stale do mojej dyspozycji. Trzy razy dziennie dostawałam wartościowe i sycące posiłki. Fakt, czasami były zbyt ciężkostrawne (typowo norweskie) i uczulające, nie zawsze nadawały się dla mam karmiących, ale głodna nie byłam nigdy.

Podobnie wygląda szpitalne żywienie w Niemczech i innych krajach Europy. Czyli da się? Da się. Tylko jak to zrobić w Polsce? Czy musimy najpierw znaleźć wielkie złoża ropy, by w naszych szpitalach znalazło się wartościowe, zdrowe jedzenie?

środa, 26 sierpnia 2015

Sprzątanie, to wyzwanie!

Mała jest absolutnie cudowna! Wiem, wiem, każda matka myśli tak o swoim dziecku (i słusznie), ale cóż, tak jest. Jest cudowna, gdy się śmieje i poznaje świat.  Ten jej uśmiech i zmarszczony nosek, gdy na jaw wychodzi jakaś "nowa" właściwość danego przedmiotu, jakieś "nowe" prawo fizyki- bezcenne! Uwielbiam te chwile. Ale uważam, że jest cudowna nawet w tych trudnych chwilach.  Gdy ma kolejny skok rozwojowy, albo dokucza jej wyżynający się właśnie ząb trzonowy. Fakt, lekko wtedy nie jest. Mała marudzi, popłakuje, sama nie wie czego chce i jedyne, co ją zadowala, to przytulanie się do mamy (to dziwne, bo zwykle niekwestionowanym idolem jest tata). Nie można wtedy robić absolutnie nic. Nawet próba zaparzenia kawy kończy się tym, że mały, płaczący ludek uwiesza się na moich nogach, odpycha od szafki (siłę ma zdumiewającą) i domaga się przytulasa. Teraz, natychmiast. Gotowanie obiadu, sprzątanie, przygotowanie się do spaceru jest wtedy czymś ekstremalnym, bo wszystko trzeba robić z zapłakanym maluchem na ręku (a moja "kruszyna" do lekkich nie należy). Nie jest łatwo, ale biorę głęboki wdech i myślę sobie o tym, że kiedyś będę tęsknić za tym, żeby moja córcia tak się do mnie przytulała. Wyrośnie pewnie szybciej, niż bym chciała i nie będzie już tak często obejmować mamusi za szyję. Dlatego uważam, że te chwile totalnego "mamoprzyklejenia" też są wspaniałe.

Ale cudowność bycia razem to jedno, a stan, w jakim znajduje się przez to mieszkanie, to już inna kwestia. Zarówno odkrycia i radosne psoty, jak i "mamoprzyklejenie" zostawiają na nim swój ślad. Swoją małą cegiełkę dokłada też Mężon- zmęczony i roztargniony coraz częściej zapomina coś odłożyć na miejsce. A ja... ja go rozumiem, odłożyłabym za niego ale biegnę wziąć objęcia Małą, która głośno szlocha (sama nie wie, z jakiego powodu, ale nie wątpię, że jest to powód poważny). Efekt tego wszystkiego jest... opłakany. I nie to, żebym się czepiała. Nigdy nie byłam typem pedantki. Układanie ręczników w taką kosteczkę, żeby nie było widać brzegów, czy składanie w równą kostkę prześcieradła z gumką, to nie w moim stylu. Zdecydowanie wolę lekki artystyczny nieład, niż mieszkanie- muzeum, tak nieskazitelne, że aż nie widać, że ktoś w nim mieszka. Powiedzmy sobie jednak szczerze: czym innym jest zostawiona na stoliku książka, niezbyt idealnie złożony ręcznik w szafie, czy lekki nieład na biurku, a czym innym już blat kuchenny nieposprzątany po gotowaniu obiadu, nieumyte naczynia, plamy małych rączek na meblach, okruchy na podłodze i porozrzucane wszędzie zabawki. To już nie jest lekki nieład. To jest sytuacja, która nieuchronnie zmierza w stronę bezlitosnego syfu! Syf, to już stan, w którym poczucie spokoju i harmonii w domu spada do zera, odpocząć się nie da, a zaproszenie kogoś na kawę może narobić wstydu.
Skoro już do tego doszło, to naprawdę najwyższy czas coś z tym zrobić!

Tak, łatwo powiedzieć. Ale co zrobić? Wysłać Małą i Mężona na długie wakacje do Paragwaju, albo na inny koniec świata, niech tam brudzą? Przecież ja bez nich z nudów umrę :) Zamykać Małą w kojcu na całe dnie? A tam, u nas nawet kojca nie ma.

Wiadomo, jak trwoga, to do bloga ;) Gdy w końcu udało mi się uśpić Małą (jejku, gdzie te czasy, gdy zasypiała o osiemnastej lub dziewiętnastej i spała do rana?), zrobiłam sobie dobrą kawkę zbożową, odpaliłam internet i znalazłam. Tadam! Niebałagankę znalazłam. Niby nie pisze nic nowego, nic odkrywczego, a cudowna jest :)

Poczytałam, zmotywowałam się, zawzięłam się i następnego dnia zaczęłam.
Najbardziej wzięłam sobie do serca to, że na sprzątanie nie trzeba mieć dużo czasu. Wystarczy znaleźć chociaż kwadrans dziennie. I ten kwadrans solidnie przeznaczyć na wykonanie jakiegoś zadania. Jedno okno, jedna szuflada, jeden kąt. Okazało się, że naprawdę dużo da się zrobić w piętnaście minut. A tak mało czasu zawsze się jakoś znajdzie.

Zaczęłam też dokładnie planować sprzątanie- oczywiście te bardziej czasochłonne zadania. Jestem z tych, co wierzą w słowo pisane. Jeśli mam coś napisane, to zrobię. Więc planuję, zapisuję i działam.

Wzięłam sobie też do serca to, że czasami planowanie działania zajmuje więcej czasu, niż jego wykonanie. Więc zamiast siedzieć i myśleć, jaka jestem zmęczona i jak dużo mam do zrobienia, po prostu wstaję i robię te drobniejsze rzeczy. Starcie jednej plamki, podniesienie jednej zabawki nie wymaga planowania, wymaga tylko pokonania własnego "teraz nie mam siły".

I najważniejsze- żeby mieć tę siłę właśnie, trzeba naprawdę odpoczywać. Odpisywanie na zaległe maile, płacenie rachunków przez internet, czy spacer... po zakupy- nie liczy się jako odpoczynek. W naszym przypadku sprawdzają się spotkania z rodziną. W otoczeniu życzliwych ludzi Mała chętnie odkleja się od rodziców, z babciami i ciociami czuje się znakomicie, a my możemy po prostu siedzieć, pić kawę i nic nie robić. Cudnie. Po takim rodzinnym seansie mam siłę do latania na szmacie ;)

Dzięki temu mieszkanie nareszcie zaczyna wyglądać przyjemnie. Do stanu docelowego jeszcze trochę brakuje, ale jest lepiej.
A czy Wy macie jakieś patenty na utrzymanie porządku w domu, w którym jest dziecko?

Mała oczywiście brudzi nadal i nadal miewa napady "mamoprzyklejenia". Uczę ją odkładać po sobie, podnosić, sprzątać. Wychodzi różnie i pewnie ta nauka będzie długim procesem- nie mam co do tego złudzeń. Ale też wiem, że nauka będzie dla Małej łatwiejsza, gdy dostanie od rodziców dobry przykład. Mężon to rozumie, dlatego on też stara się jak może. Kochany jest, prawda? :)


Nie wiem, jak długo uda nam się ten stan utrzymać. Liczę na to, że dobre zwyczaje wejdą nam w nawyk już na dobre. Życzcie nam powodzenia. A puki co- wszystkie ciotki i koleżanki zapraszam na kawę :)