wtorek, 30 czerwca 2015

Wysłuchaj mnie, mamo

Piękny wieczór. Prawdziwie letni. Siedzę na balkonie, delektuję się delikatnym ciepłem i odpoczywam po całym zabieganym dniu. Kiedy wpatruję się w pierwszą gwiazdę nad horyzontem, jedno wspomnienie z tego dnia kołacze mi się po głowie.

Stałam z Małą w kolejce do kasy w pobliskim markecie. Za nami mama z chłopcem około ośmioletnim. Chłopiec bardzo sympatyczny i grzeczny. Podniósł upuszczoną butelkę Małej i grzecznie zwracał się do swojej mamy. Wypakował na taśmę produkty. Na jednym z opakowań zobaczył Minionki.
-Mamo, a jak chcesz, to mogę ci powiedzieć imiona tych Minionków. To jest... - umilkł, widząc, że mam nie słucha.
-Mamo, a jak chcesz, to mogę ci nazwać te Minionki- znów spróbował nawiązać rozmowę, ale mama przerwała.
Chłopiec spróbował po raz trzeci, ale mam przerwała chłodno:
-Nie chcę!
Chłopiec zamilkł. Nie widziałam jego twarzy, ale wyobraziłam sobie, jak ja sama czułabym się na jego miejscu. Jakie by to było smutne, jakie bolesne, gdybym to ja próbowała nawiązać rozmowę z ważną dla mnie, bliską osobą i zostałabym tak zlekceważona. 

Ależ szanowna Mamo z marketu, ja rozumiem, że Minionki nie są szalenie interesującym tematem do rozmowy. Dla ciebie. Bo jak widać, były interesujące dla twojego syna. Rozumiem, ze mogłaś być zmęczona, mogłaś mieć zły dzień. Może spotkało cię coś przykrego, albo bolała cię głowa. Może... Ale droga Mamo, czy zwróciłabyś się tak do swojego szefa lub wykładowcy? Nie, raczej nie. Nawet po ciężkim dniu. Dlaczego? Bo to ważne osoby, bo to ludzie, których szanujesz. Mamo, a czy Twoje dziecko nie jest ważne i godne szacunku? Czy nie chcesz nauczyć swojego synka, że jest godny tego, aby go wysłuchać?

Droga Mamo, Twój syn będzie kiedyś dorosły. Nie wiadomo kim zostanie. Może murarzem, a może naukowcem. Niezależnie od tego, kim będzie, pewnie chciałabyś, aby czuł si dobrze w zespole. Aby znał swoją wartość i był asertywny. Aby dużo osiągną, daleko zaszedł. Aby koledzy w brygadzie liczyli się z jego zdaniem, albo żeby umiał wygłosić porywający referat dla sześciuset ludzi. Żeby czuł się pewnie w relacji z żoną i na tej pewności budował stabilną, dojrzałą więź. Pewnie tego chcesz, droga Mamo. Jak każda kochająca matka. Czy wiesz, że droga do tego zaczyna się już teraz? A właściwie już dawno się zaczęła. Wtedy, gdy jako noworodek zawołał Cię po raz pierwszy. Gdy leżał zupełnie bezradny, nie potrafiąc samodzielnie nawet podnieść głowy. Zawołał Cię z bezgraniczną ufnością, że przyjdziesz, że jego potrzeby są dla Ciebie ważne i zostaną zaspokojone. 
Droga Mamo, okazuj swojemu dziecku, że go słuchasz, że jest dla Ciebie ważne i godne szacunku. Nawet gdy mówi o "nudnych" Minionkach. Dla niego nie są nudne. 
Oczywiście nie chodzi o to, by wychować krnąbrnego samoluba, który oczekuje, że rzucisz wszystko na każde jego zawołanie. Nie. Nie trzeba rzucać wszystkiego, nie trzeba zawsze mieć ochoty na rozmowę. Ale można to wyrazić z szacunkiem. 
"Kochanie, to bardzo ciekawe, ale teraz boli mnie głowa. Może opowiesz mi później?" 
"Synku, teraz jestem bardzo zajęta i nie mogę tego przerwać. Czy możemy pogadać za dziesięć minut?"
Trudne? Nie, wystarczy poćwiczyć. 

A tak na koniec, droga Mamo, czy oglądałaś te Minionki? Bo wiesz, to są takie stworzonka, bardzo sympatyczne i zabawne, których życiowym celem jest służyć najbardziej złej istocie na ziemi. Hmm, kiepski przykład do naśladowania dla dziecka. Która mam chciałaby, aby jej dziecko uważało służenie złu za coś fajnego, ręka do góry! No jakoś nie widzę lasu rąk ;)
Mamo, miałaś dziś okazję, by o tym ze swoim dzieckiem porozmawiać. Tak zwyczajnie, bez moralizowania, prawienia kazań. Ot tak, naturalnie, bo po prostu nadarzyła się okazja. A Ty, droga Mamo tę okazję zmarnowałaś. Szkoda.

Ale nie bądźmy pesymistami :) Na szczęście jutro też jest dzień. Nowy dzień, w którym wiele można naprawić. I można zacząć słuchać swojego dziecka. Tak, wiem, że czasami nie jest łatwo. Głowa boli, nogi bolą, trzeba ugotować obiad, umyć podłogę, powiesić pranie, zetrzeć kurze, zoptymalizować mężonową stronę. A Mała co chwila podbiega do mnie i pyta z zachwytem "idziś? idziś?" (widzisz? widzisz?). Ale warto zatrzymać się, ukucnąć i z uśmiechem powiedzieć "Widzę, to jest zielony klocek".

Drogie Mamy, jeśli tu jesteście, jeśli to czytacie, to podzielcie się tym, jak Wam idzie słuchanie i odnoszenie się z szacunkiem do swoich dzieci. Może i mnie to pomoże w komunikacji z Małą. A na pewno mnie ubogaci. Z góry dziękuję za takie głosy.

Dobranoc :)

środa, 24 czerwca 2015

Pamięci Żołnierza



Stary cmentarz w moim mieście, to piękne miejsce. Przypomina park. Gęste, wysokie drzewa rzucają aksamitny cień na szerokie alejki. W ich koronach gnieżdżą się ptaki i biegają wiewiórki. Nie słychać gwaru miasta. Panuje przyjemna cisza przetykana gwizdami kosów i szczebiotem innych ptaków.


Dziś w cieniu starych drzew było niewielkie poruszenie. W dwuszeregu stali młodzi żołnierze. Obok nich- poczet sztandarowy. W cieniu stali żałobnicy, trzymając zdjęcie. Zdjęcie dobrej twarzy. Między płaczącą rodziną, a żołnierzami, my- zwykli ludzie i grupka Młodzieży Wszechpolskiej. Młodzież, mój mąż i ja- z biało czerwonymi wstążkami na piersiach. Jakoś tak mało nas, tych "zwykłych". Tak żałośnie mało.


Ludzie, gdzie byliście? Czy nie wiecie, że żegnaliśmy bohatera? Tak, ja wiem, bohater, to rzeczownik, który w dzisiejszych czasach mocno uległ inflacji. Wytarł się i niewiele znaczy. Ale jak inaczej go nazwać?


Czesław Hołub. Walczył, cierpiał i okazywał odwagę dla wolnej polski. Dzięki takim jak on, dziś żyję w wolnym kraju. W wolnym kraju rośnie moje dziecko.


Po wojnie nie zaznał spokoju. Dalej walczył z okupantem, tyle, że czerwonym. Był za to więziony, a potem przez wiele lat nękany. Ot, taka wdzięczność ojczyzny za to wszystko, co dla niej zrobił.


Ja jestem mu wdzięczna. Dlatego poszłam. Z Małą na rękach. Ze wstążką w klapie. Czułam, że muszę, że trzeba okazać tę wdzięczność i szacunek. Przecież nie wycierpiał tego wszystkiego sam dla siebie. Wytrzymał to dla Polski, dla nas.

Deszcz zaczął mżyć, a mnie przez moment jakoś oczy zwilgotniały. Nie od deszczu, nie z żalu nad zmarłym, który długie życie dobrze i godnie spożytkował, ale nad tym, że tak nas niewielu, tak maleńko nas...


Tak, ja wiem. W naszym mieście, w samym centrum wciąż stoi betonowy monument. A na nim skrzyżowane sierpy i młoty (nic to, że są symbolami polskim prawem zakazanymi, u nas stoją!), a na samym szczycie radziecka gwiazda. Gwiazda ta wciąż opromienia sporą część miasta, część samorządu i urzędy. Ja wiem o tym. Ale są w tym mieście i tacy, którzy jedenastego listopada maszerują przez miasto z flagami, którzy składają kwiaty pod pomnikiem ofiar smoleńskich. Głośno mówią o sobie "patrioci" i bardzo lubią to niemodne słowo "bohater". Rozglądałam się. Nie było ich. Choć może nie wiedzieli? Ja sama dowiedziałam się od znajomych męża. W mieście i w lokalnych mediach było o tym cicho. Ale dlaczego? Dlaczego było cicho?


Huk salwy honorowej. Wojsko odmaszerowało. Ostatnie honory, pożegnania, kondolencje. Wszyscy się rozeszli.


Ten świat tak skromnie* pożegnał dzielnego żołnierza. Mam nadzieję, że tamten Świat przyjmie go z większymi honorami.



*Uderza kontrast: gen. Jaruzelski, w podziękowaniu chyba za Stan Wojenny, za internowanie 10 tys. rodaków i śmierć przynajmniej 56 tychże (według niektórych szacunków ponad 100), został pożegnany z honorami, z udziałem głowy państwa i wielu "znakomitości". Czesław Hołub, który walczył o Polaków i dla Polaków, został pochowany skromnie i nawet prezydent naszego miasta nie zaszczycił go swoją obecnością. Chyba był starosta. Chociaż tyle.
Ot, refleksja taka...










P.S. Miałam dziś ogromne problemy techniczne i opublikowałam to z trudem. Dlatego tekst wygląda nieco dziwnie. Starałam się, ale nic na to nie mogę poradzić...

sobota, 20 czerwca 2015

Apetyczna notka o deszczu i jedzeniu robaków

Pogoda się załamała. Jeszcze tydzień temu upał wypędził nas z miasta nad jezioro. Mała w czasie swojej pierwszej kąpieli pluskała się jak nimfa wodna i ku uciesze ojca i przerażeniu matki spontanicznie zaczęła nurkować :) Dziś nie tylko nie ma upału, ale chłodny wiatr i deszcz sprawiają, że nie ma się ochoty wychylić nosa za próg.

Oczywiście, jak polska mądrość głosi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Codzienne deszcze podlewają ogródki i ozdabiają miasto tęczą.
Mnie jednak ozdobiły tylko zaczerwienionym od kataru nosem ;)

Przeziębiłam się. Tak solidnie. Kiedy poczułam, że jakiś podstępny wirus atakuje moje gardło, zacny Mężon pognał do apteki. Kupił specyfik dla mam karmiących (Mała, mimo słusznego wieku trzynastu miesięcy jakoś nie myśli o rezygnacji z maminej piersi) czyli naturalny, delikatny i zdrowy, i w ogóle och i ach. Z propolisem i malinami. I na tych składnikach chciałabym poprzestać ale mój nieznośny pęd do wiedzy popycha mnie zawsze do wnikliwego czytania wszelkich ulotek, opisów i list składników. Toteż dowiedziałam się, że tabletki zawdzięczają swój piękny malinowy kolor bynajmniej nie malinom, ale sproszkowanym robalom... W składzie leku znajduje się koszenila, czyli barwnik pozyskiwany z robaczków, dalekich krewnych naszej poczciwej mszycy. Mniam!

Niedawno, czytając Travelera, rozmawiałam z Mężonem o tym, że nie bardzo nadaję się na globtroterkę, bo gdybym znalazła się na przykład gdzieś w południowoamerykańskiej dżungli i zmuszona była jeść  pieczone robactwo, to chyba poważnie groziłaby mi śmierć głodowa. Nie należę niestety do osób, które odważnie próbują wszystkiego. Nie usiadłabym z Wojciechem Cejrowskim (którego książki podróżnicze pochłaniam z ogromną przyjemnością) do zupy z małpy, nie poczęstowałabym się pieczoną tarnatullą. Moja pasja podróżnicza kończy się tam, gdzie kończy się "cywilizowane" jedzenie.

Jak się jednak okazuje, indiańskie zwyczaje kulinarne dopadają mnie same w moim własnym domu. Od dawna unikam czekolad z nadzieniem truskawkowym, czerwonych galaretek i innych "robaczywych" produktów. Muszę jednak pochłaniać suszone robaczki, jeśli chcę mieć zdrowe gardło (innych tabletek dla mam karmiących w okolicznych aptekach nie ma).
Fakt, że nie mam apetytu na egzotyczne jedzenie nie jest tu największym problemem. Koszenila sama w sobie toksyczna nie jest, ale w procesie pozyskiwania jej zostaje zwykle zaniczyszczona. I te właśnie zanieczyszczenia powodują u niektórych osób reakcje alergiczne, katar sienny, a nawet bardzo niebezpieczny wstrząs anafilaktyczny. Dla niewtajemniczonych dodam, że wstrząs anafilaktyczny to bardzo silna reakcja organizmu na alergen, która obejmuje między innymi duszności i wymioty. W skrajnych przypadkach prowadzi do śmierci.

Po co to wszystko? Po co dodawać do lekarstwa coś, co wielu ludzi brzydzi, nielicznych może nawet zabić, a dla prawidłowego działąnia leku jest zupełnie zbędne? Dlaczego tworzy się lek, który może tak bardzo zaszkodzić? Bo producent uznał, że naturalna barwa wyciągu z malin jest zbyt mało malinowa i trzeba ją "podrasować". Czy to ma sens? Dla mnie nie ma. Tabletki mają być przezież zdrowe, a nie ładne. Dla koncernów farmaceutycznych ma to jednak sens. To co ładne, sprzeda się lepiej i da większy zysk. Aż chciało by się zaśpiewać pioseneczkę braci Golców, przaśną, ale słuszną: "Pieniądze jednak, to nie wszystko, choć na nich twardo stoi świat..." :)

wtorek, 16 czerwca 2015

Leniwy początek

Balkony w starej kamienicy, gdzie mieszkam, mają wysokie, murowane balustrady. Ja sama jestem raczej niską kobietą (157 cm wzrostu dyskwalifikuje mnie w zawodzie modelki, ale za to sprawie, że mąż bez problemu nosi mnie na rękach). Gdy więc siedzę na plecionym krzesełku na balkonie, nie widzę niczego, tylko niebo przecinane od czasu do czasu czarnymi fajerwerkami jaskółek i zielony wierzchołek drzewa. Znikają brzydkie bloki- pamiątki po komunizmie, nieciekawe komórki na podwórku. Zostaje niebo. Niebanalne, zawsze inne. Siedzę i gapię się na to niebo, jakbym nic lepszego nie miała do roboty. Dziś jest szaro granatowe, oblepione deszczowymi chmurami jak brudną watą. Lubię takie niebo.

Powinnam oczywiście sprzątać, prasować, doprowadzać mieszkanie do stanu najwyższej perfekcji, tak, żeby lśniło i pachniało wszystko, od podłogi po sufit. Marzy mi się taki stan. A do tego doskonale wypielęgnowane i pomalowane paznokcie. Ech... Zamiast jednak sięgać po te marzenia, popatruję sobie w brudne niebo, popijając tęgimi łykami kawę i zajadając czekoladę, która jak wiadomo, jest dobra na wszystko ;)
Po nocnym wstawaniu do córeczki- mojej cudownej, kochanej córeczki- czuję się dziś jak po suto zakrapianej imprezie. Jak stara lokomotywa bez pary. Czynię wysiłki by wstać i wziąć się w garść, ale chwilowo są one bezowocne.

Miewacie czasami takie chwile? Takie, kiedy czujecie, że absolutnie nie macie sił, by cokolwiek zrobić? Zajmowanie się roczną kobietką, która ma już swoje zdanie i swoje upodobania, a przy tym boleśnie ząbkuje, to praca absolutnie cudowna. Gdyby nawet sam profesor Nalaskowski zaproponował mi pracę w swojej szkole (z wykształcenia jestem pedagogiem), nie byłaby to tak wspaniała posada, jak bycie mamą Małej i żoną Mężona swego. Drobnym mankamentem jest tu jedynie brak przerw i dni wolnych. Bynajmniej nie zniechęca mnie to do pracy :) Ale sprawia, że czasami mam ochotę po prostu siedzieć cicho i gapić się w niebo.
I właśnie dzisiaj, siedząc tak nad stygnącą kawą,postanowiłam, że zacznę o tym pisać.
O Małej, o cudowności życia we troje, o niebie i o chwilach bez pary. Fajnie* jest się czasami tak wypisać. To przeczyszcza zwoje mózgowe ;)

Blog jest na razie w powijakach. Będę prowadzić tu jakieś prace remontowe, żeby nieco zmienić jego wygląd. Ale już nie dziś, nie w tej chwili. Odpoczęłam trochę, niebo, czekolada i kawa zadziałały jak dopalacze. Dłonie mi zmarzły od chłodnego wiatru. Chyba rozgrzeję je, szorując wannę ;) Mała pośpi jeszcze z godzinkę. Idę zatem gonić marzenia o perfekcyjnym domu. Pa :)


*Niektórzy nie lubią słowa"fajnie", bo taki amerykański twór, bo nic nie znaczy,bo co to w ogóle jest. Jeśli się powie na przykład o fotografii, że jest fajna, to nie wiadomo, czy wyrażamy aprobatę dla kompozycji, tematu, kolorów, światła, czy czegoś innego. A ja lubię to słówko, które mieści tak wiele pozytywnych znaczeń, tyle zadowolenia, aprobaty. Lubię i czasami będę go używać.