środa, 29 lipca 2015

Mama zapracowana

Optymalizacja i pozycjonowanie strony dalej niedokończone.
Maile czekają na odpowiedzi.
Inne sprawy również czekają cichutko i grzecznie na załatwienie, dokończenie, napisanie...

Tak, wiem o tym. Zaraz do nich siądę, tylko sprzątnę po kolacji.
Zaraz usiądę, tylko powieszę pranie.
Mała się obudziła- muszę ją ponownie uśpić (sama nie zaśnie, niezależnie od tego, co o tym sądzi Tracy Hogg i inne tęgie umysły).
Ok, śpi, to teraz siądę do pracy. Tylko jeszcze...

Tak to mniej więcej wygląda.
Bycie mamą i gospodynią domową (nawet kiepską...) to praca- już kiedyś o tym pisałam. Praca cudowna i dająca satysfakcję, jak żadna inna. Wynagrodzenie odbiera się w czystej miłości. Ale jest to praca całodobowa, całotygodniowa, całoroczna. Bez urlopu. A gdy przychodzi taki moment, że żono- matka chciałaby podjąć również pracę zawodową- zaczyna się gimnastyka. Balansowanie na krawędziach wszystkich obowiązków.

Niektóre mamy mogą i chcą pozostawać "tylko" na etacie żono- matki. Daje im to satysfakcję, a względy ekonomiczne nie zmuszają do podjęcia dodatkowych obowiązków. Z niewiadomych mi przyczyn ta trudna i owocna praca matek jest społecznie dyskredytowana, a one same nieraz słyszą cierpkie uwagi o braku ambicji, o "siedzeniu" w domu, o lenistwie. Każdemu, kto prawi takie uszczypliwości, doradziłabym, aby zajął się przez dwie godziny ruchliwym niemowlęciem lub małym dzieckiem i w tym czasie trochę posprzątał i ugotował obiad. Przy czym umówmy się- określenie "zająć się" nie oznacza wsadzenia ryczącego dzieciaka do kojca "niech się wypłacze" i zaglądania do niego tylko w porze karmienia i przewijania ;) Przez zajmowanie się rozumiemy otaczanie dziecka miłością i zrozumieniem, dawanie mu poczucia bezpieczeństwa, zaspokajanie jego potrzeb emocjonalnych plus wszystkie zabiegi opiekuńczo pielęgnacyjne. No! Skoro mamy ustalone szczegóły, to kto pierwszy chętny? :)
Wracając do mam- niektóre, mimo nieuzasadnionej presji społecznej poprzestają na pracy nad wychowywaniem dzieci i dbaniem o dom. O ile im samym jest im z tym dobrze- uważam to za coś wspaniałego.

Inne mamy chcą lub muszą podjąć obowiązki zawodowe. I tu, jak wspomniałam, wyskakuje nam jak pryszcz na nosie- problem. A właściwie cała masa problemów.
Bo jeśli mama chce pracować na etacie, to co zrobić z maluszkiem?

Żłobek? Ileż to ja się nie nasłuchałam, jaki jest dobry, jaki potrzebny... W Polsce niepopularne są badania Jay'a Belsky'ego mówiące o szkodliwym wpływie placówek opiekuńczych na rozwój emocjonalny maluchów. Ja jednak należę do jego zwolenników. Według niego dzieci, które przebywały w placówkach opiekuńczych statystycznie częściej bywały agresywne, miewały ataki złości i inne problemy emocjonalne. Nic dziwnego, skoro naturalnym miejscem rozwoju dziecka jest środowisko rodzinne. Poza tym pracowałam w kilku przedszkolach, w tym jednym z oddziałem żłobkowym. Napatrzyłam się na wychowawczynie bez powołania, na dyrektorki łamiące prawa dzieci, na brak szacunku i zrozumienia. Moje skojarzenia z takimi placówkami są jednoznacznie negatywne. Oczywiście nie oznacza to, że wszystkie przedszkola i żłobki, wszystkie opiekunki i wychowawczynie są złe. Nie. Ale ja nie chciałabym ryzykować...

Niania? Po pierwsze, jak znaleźć osobę, której można zaufać? Niania będzie zajmowała się naszym szkrabem bez żadnego nadzoru. Mamy znikomy wpływ na to, jak będzie go traktowała, jakie wartości mu przekaże... Od czasu do czasu media obiegają skandaliczne i mrożące krew w żyłach relacje o nianiach, które robią dzieciom krzywdę. I znowu- nie jest to normą. Większość niań, to normalne, ciepłe i kochające kobiety. Sama byłam nianią i "swojemu" maluszkowi krzywdy nie zrobiłam. Przyznaj się jednak- czy czasami nie przychodzi Ci do głowy wątpliwość czy ta kobieta na pewno nie jest taka, jak te okrutne niańki z serwisów informacyjnych? Jasne, możesz zainstalować w domu kamerki. Jednak podglądanie kogoś bez jego zgody jest moralnie wątpliwe. A poza tym, jeśli twoje dziecko jakkolwiek ucierpi, świadomość, że masz to nagrane będzie tu znikomą pociechą. No i jest jeszcze kwestia finansowa. Niani należy zapewnić pensję. A na to dzisiaj wielu ludzi nie może sobie pozwolić.

Babcia? Wyjście właściwie najlepsze. Babcia jest znaną i integralną częścią dziecięcego świata. Zazwyczaj jest też najbardziej kochaną rzez dziecko osobą zaraz po rodzicach. Mamy nikt nie zastąpi, ale babcia też jest całkiem niezła ;) Tyle, że dzisiaj babcie często są wciąż aktywne zawodowo. A nawet jeśli jakimś cudem osiągnęły już wiek emerytalny, to wcale niekoniecznie muszą mieć ochotę i czas na niańczenie wnucząt. I chociaż czasami budzi to żal lub bunt u ich dzieci- babcie mają do tego prawo.

Zapewnienie dobrej opieki dziecku nie jest jedynym problemem mam na etacie. Innym jest to, że po powrocie z pracy do domu... pracują nadal. Nie mogą przecież ułożyć się wygodnie na kanapie z powieścią/ pilotem od telewizora/ laptopem (co kto lubi). Obowiązki domowe same się nie wypełnią. Zatem po ośmiu godzinach pracy (polscy pracodawcy niechętnie i sporadycznie godzą się na skrócenie godzin pracy matkom) czekają je kolejne godziny bez wypoczynku.

Tak to się ma, gdy mam wraca do pracy na etacie. Teoretycznie lepiej mają te nieliczne matki, które mogą pracować zawodowo w domu. Graficzki, pisarki, malarki, tłumaczki, korektorki... No i ja. Nie pisarka, nie malarka, tylko taka zwykła pomagaczka w Mężonowej maleńkiej firmie.
Teoretycznie mamy lepiej. Bo dziecię można mieć cały czas na oku. Oddawać nikomu nie trzeba. Można się na luzie pobawić z dzieckiem, a potem powiedzieć mu uprzejmie: A teraz maleństwo pobaw się samo, bo mamusia musi popracować. A ono oczywiście idzie i bawi się grzecznie przez godzinę, a czasami nawet dwie lub trzy. Ewentualnie można latorośl położyć spać, a ona pośpi trzy godzinki. W tym czasie twoja gosposia ugotuje ci obiad, umyje podłogę (po samodzielnie jedzonym śniadanku latorośli podłoga wymaga mycia), posprząta, popierze, poprasuje, a ty radośnie oddasz się pracy.
Taaa... jak by to było pięknie :) Tak naprawdę praca zawodowa w domu przy małym dziecku przypomina naukę do sesji na dyskotece ;) Owszem, jest trochę czasu gdy maleństwo ucina sobie drzemkę, ale czasu tego jest niewiele a trzeba w ten czas wcisnąć wiele innych spraw, które same się nie załatwią. Niestety, na obiad dla czternastomiesięcznego szkraba nie można zamówić pizzy ;)
Byłoby cudownie, gdyby dało się wyprawić maleństwo na spacer z kimś zaufanym i zyskać w ten sposób chociaż godzinę. Ale tu powracają dylematy, które poruszałam powyżej.

Ostatnio dostałam od bliskiej osoby radę wygłoszoną tonem autorytatywnym i nieznoszącym sprzeciwu:
-Musicie to rozgraniczyć, praca to praca a dom to dom. W pracy się pracuje, w domu się odpoczywa.
-Ale jak mam to zrobić? Jak mam to rozgraniczyć?
-Aaa, nie wiem, musisz się tego nauczyć!- słowo "musisz" i pełen wyższości uśmieszek sprawiły mi przykrość.
-Jak mam się nauczyć? Co mam zrobić? Chętnie bym poszła pracować z Mężonem w biurze, ale co mam zrobić z Małą? Oddać ją do żłobka, czy może lepiej zostawić samą w domu?
-Nie wiem, to ty masz się nauczyć.

Zamikłam. Dalsza dyskusja była bezcelowa. Bo osoba, choć bliska, była gotowa tylko na dawanie znakomitych rad nie do spełnienia, ale już nie na wzięcie Małej na spacer...

Taki to już los chyba wszystkich matek. Słuchać setek rad i słów krytyki. I radzić sobie najlepiej, jak umiemy...

środa, 15 lipca 2015

"Ja nie mam się czym bawić!"

Blog sobie ostatnio cichutko leży w kącie i porasta pajęczyną. Bynajmniej nie z lenistwa czy braku inwencji. O nie. Życie toczy się wartko i dostarcza tylu tematów do pisania, że można się o nie potknąć. Wypisać by się człowiek chciał porządnie. Jednak od paru tygodni pojęcie czasu wolnego niepostrzeżenie wymaszerowało z mojego terminarza. Choć jestem tylko "siedzącą w domu" żono- matką, zarobiona jestem! ;) Ale to temat na inny raz. Dziś nie o tym.

W zeszłym tygodniu odwiedził mnie kuzyn. Choć dwadzieścia lat młodszy ode mnie, to jednak ukochany. Taki fajny, wrażliwy dzieciak. Mała też za nim przepada. Patrzy na niego, jak hipster na nowego iPhone'a i przynosi mu swoje ulubione zabawki :)
Miałam Młodego odebrać od mojej mamy z pracy. Mama ma swój sklep i zawsze jakoś tak się składa, że gdy ja do niego wchodzę, nagle nie wiadomo skąd pojawia się tłum klientów. Wyrastają jak z pod ziemi, pchają się drzwiami i oknami jak na otwarcie nowej galerii handlowej. No dobra, troszkę przejaskrawiam ;) Tym razem oczywiście też wyczuli moje przyjście i nadciągnęli stadem. Mama poprosiła, żeby chwilkę poczekać i nie wychodzić tak od razu, ale Młody wyraźnie już się nudził. Zabrałam więc jego i Małą na podwórko za sklepem. Nic wielkiego, parking, skwer z piaskownicą, trawnik i ławki. Ale przecież nawet z tak skąpymi zasobami można zrobić tyle rzeczy! Można zbudować z piasku zamek, miasto, garaż, pole... Można bawić się w berka, można na pisaku grać w kółko i krzyżyk. Piaskownica i ławki w zależności od potrzeb i inwencji mogą służyć jako statek piracki, sklep, komisariat policji itd. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy Młody... po prostu bezradnie usiadł na ławce. I nic. No po prostu nic! Nie dał się zachęcić do żadnej aktywności. Ze znudzeniem zauważył tylko, że nie ma tu żadnych urządzeń, takich jak huśtawki, czy karuzele.
No nie ma, to fakt. Ale ja  w dzieciństwie też nie miałam takich atrakcji na podwórku, w ogrodzie, czy na pobliskiej łące. Ale czy były potrzebne? Z kuzynostwem, z koleżankami i kolegami, a czasami z dziadkiem bawiłam się wyśmienicie bez żadnych atrakcji, często nawet bez jakichkolwiek zabawek. Przemierzaliśmy odległe krainy, poszukiwaliśmy skarbów, uprawialiśmy ogródki- wszystko to, mając do dyspozycji jedynie kamienie, piasek i chwasty. Zabawki oczywiście miałam. I to naprawdę wspaniałe. Ale poza domem rzadko były nam one potrzebne.

Nieco później miałam okazję obserwować Młodego w innej sytuacji. Grał w grę komputerową. Wykazywał duży spryt, pojętność i zaangażowanie. Zupełnie nie przypominał tego znudzonego, bezradnego chłopca na ławce.

Kilka dni później wpadłam na chwilę do galerii handlowej. Przed sklepem z zabawkami jest wystawa klocków Playmobil. Między szklanymi gablotami zawierającymi ruchome klockowe cuda poustawiane są duże stoły. Na stołach zestawy klocków. Każde dziecko może usiąść i bawić się do woli (albo do zniecierpliwienia rodziców). Przyglądałam się właśnie jednej z kolorowych gablot, kiedy usłyszałam rozpaczliwy okrzyk jakiejś małej dziewczynki: "Ja nie mam się czym bawić!". Dziecko siedzące przy stole pełnym "wypasionych" klocków nie ma się czym bawić. Czy to nie ironia?

Tak mi się jakoś ta dziewczynka skojarzyła z moim Młodym. Zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Zabawa jest w życiu dziecka ważna. Jest nie tylko rozrywką, ale też najlepszym sposobem nauki i poznawania świata. Rozwija kreatywność, wyobraźnię i sprawność ruchową. Wartość zabawy w rozwoju dziecka jest nieoceniona. Dlaczego więc dzieci nudzą się jak mopsy i mają jakąś trudności z zabawą? Przecież jest ona dla nich czymś pierwotnym, wrodzonym. Mała bawi się chętnie absolutnie wszystkim (z wyjątkiem drogich, markowych zabawek ;) ). Łyżka, korek, trawka, kamyk, papierowa torba- wszystko jest niesamowicie ciekawe i znajduje wiele zastosowań. Można na tych przedmiotach przeprowadzań niezliczone eksperymenty i łączyć je w przeróżne konfiguracje. I Mała nie jest tu (co matce przyznać niełatwo ;) ) żadnym geniuszem. Każde dziecko ma w sobie taki naturalny pęd do zabawy. Gdzie on się gubi? Dlaczego?

Odpowiedź znajdziemy chyba w przepełnionych pokojach dziecięcych. Laptopy, tablety, zabawki interaktywne i całe tony różnych innych zabawek zawalają dziecięcy świat. Kupujemy je, bo chcemy dać dzieciom wszystko, co najlepsze. Bo je kochamy. A czasami również- nie oszukujmy się- bo chcemy mieć święty spokój. Tymczasem te wszystkie cudeńka niepostrzeżenie przygaszają dziecięcą kreatywność i ekspresję. Nie będzie niczym odkrywczym, gdy stwierdzę, że dziecko, które ma absolutnie wszystko, nie musi się zbyt wiele wysilać, wyobrażać sobie. Nie musi pracowicie budować farmy z klocków, bo już ma farmę. Nie musi z precyzją i cierpliwością sklejać samolotu- bo go ma. Ma i... nie jest szczęśliwe. Jest znudzone.

Co zatem robić? Nie dawać dziecku zabawek? Wyrzucić przez okno każdy tablet, wynieść na śmietnik wszystkie zabawki i zakazać krewnym ich kupowania pod groźbą kary pozbawienia kontaktów? Ależ nie, oczywiście, że nie. Zabawki są potrzebne. Są cudowne. Sama do tej pory pamiętam ile radosnych godzin spędziłam przed moim domkiem dla lalek i mam go do tej pory- dla Małej. Zabawki dają dzieciakom dużo frajdy a ich brak może spowodować emocjonalne szkody. We wszystkim jednak potrzebny jest zdrowy rozsądek i umiar. Jeśli chcemy coś dziecku dać, dajmy mu... nasz czas. Wspólne rysowanie, granie w coś (nie ważne, czy to będzie gra planszowa, czy koszykówka), spacer- dadzą dziecku (i nam!) więcej radochy, niż nowe super klocki. Jak to mawia moja przyjaciółka: dwa razy mniej zabawek, dwa razy więcej uwagi.