środa, 26 sierpnia 2015

Sprzątanie, to wyzwanie!

Mała jest absolutnie cudowna! Wiem, wiem, każda matka myśli tak o swoim dziecku (i słusznie), ale cóż, tak jest. Jest cudowna, gdy się śmieje i poznaje świat.  Ten jej uśmiech i zmarszczony nosek, gdy na jaw wychodzi jakaś "nowa" właściwość danego przedmiotu, jakieś "nowe" prawo fizyki- bezcenne! Uwielbiam te chwile. Ale uważam, że jest cudowna nawet w tych trudnych chwilach.  Gdy ma kolejny skok rozwojowy, albo dokucza jej wyżynający się właśnie ząb trzonowy. Fakt, lekko wtedy nie jest. Mała marudzi, popłakuje, sama nie wie czego chce i jedyne, co ją zadowala, to przytulanie się do mamy (to dziwne, bo zwykle niekwestionowanym idolem jest tata). Nie można wtedy robić absolutnie nic. Nawet próba zaparzenia kawy kończy się tym, że mały, płaczący ludek uwiesza się na moich nogach, odpycha od szafki (siłę ma zdumiewającą) i domaga się przytulasa. Teraz, natychmiast. Gotowanie obiadu, sprzątanie, przygotowanie się do spaceru jest wtedy czymś ekstremalnym, bo wszystko trzeba robić z zapłakanym maluchem na ręku (a moja "kruszyna" do lekkich nie należy). Nie jest łatwo, ale biorę głęboki wdech i myślę sobie o tym, że kiedyś będę tęsknić za tym, żeby moja córcia tak się do mnie przytulała. Wyrośnie pewnie szybciej, niż bym chciała i nie będzie już tak często obejmować mamusi za szyję. Dlatego uważam, że te chwile totalnego "mamoprzyklejenia" też są wspaniałe.

Ale cudowność bycia razem to jedno, a stan, w jakim znajduje się przez to mieszkanie, to już inna kwestia. Zarówno odkrycia i radosne psoty, jak i "mamoprzyklejenie" zostawiają na nim swój ślad. Swoją małą cegiełkę dokłada też Mężon- zmęczony i roztargniony coraz częściej zapomina coś odłożyć na miejsce. A ja... ja go rozumiem, odłożyłabym za niego ale biegnę wziąć objęcia Małą, która głośno szlocha (sama nie wie, z jakiego powodu, ale nie wątpię, że jest to powód poważny). Efekt tego wszystkiego jest... opłakany. I nie to, żebym się czepiała. Nigdy nie byłam typem pedantki. Układanie ręczników w taką kosteczkę, żeby nie było widać brzegów, czy składanie w równą kostkę prześcieradła z gumką, to nie w moim stylu. Zdecydowanie wolę lekki artystyczny nieład, niż mieszkanie- muzeum, tak nieskazitelne, że aż nie widać, że ktoś w nim mieszka. Powiedzmy sobie jednak szczerze: czym innym jest zostawiona na stoliku książka, niezbyt idealnie złożony ręcznik w szafie, czy lekki nieład na biurku, a czym innym już blat kuchenny nieposprzątany po gotowaniu obiadu, nieumyte naczynia, plamy małych rączek na meblach, okruchy na podłodze i porozrzucane wszędzie zabawki. To już nie jest lekki nieład. To jest sytuacja, która nieuchronnie zmierza w stronę bezlitosnego syfu! Syf, to już stan, w którym poczucie spokoju i harmonii w domu spada do zera, odpocząć się nie da, a zaproszenie kogoś na kawę może narobić wstydu.
Skoro już do tego doszło, to naprawdę najwyższy czas coś z tym zrobić!

Tak, łatwo powiedzieć. Ale co zrobić? Wysłać Małą i Mężona na długie wakacje do Paragwaju, albo na inny koniec świata, niech tam brudzą? Przecież ja bez nich z nudów umrę :) Zamykać Małą w kojcu na całe dnie? A tam, u nas nawet kojca nie ma.

Wiadomo, jak trwoga, to do bloga ;) Gdy w końcu udało mi się uśpić Małą (jejku, gdzie te czasy, gdy zasypiała o osiemnastej lub dziewiętnastej i spała do rana?), zrobiłam sobie dobrą kawkę zbożową, odpaliłam internet i znalazłam. Tadam! Niebałagankę znalazłam. Niby nie pisze nic nowego, nic odkrywczego, a cudowna jest :)

Poczytałam, zmotywowałam się, zawzięłam się i następnego dnia zaczęłam.
Najbardziej wzięłam sobie do serca to, że na sprzątanie nie trzeba mieć dużo czasu. Wystarczy znaleźć chociaż kwadrans dziennie. I ten kwadrans solidnie przeznaczyć na wykonanie jakiegoś zadania. Jedno okno, jedna szuflada, jeden kąt. Okazało się, że naprawdę dużo da się zrobić w piętnaście minut. A tak mało czasu zawsze się jakoś znajdzie.

Zaczęłam też dokładnie planować sprzątanie- oczywiście te bardziej czasochłonne zadania. Jestem z tych, co wierzą w słowo pisane. Jeśli mam coś napisane, to zrobię. Więc planuję, zapisuję i działam.

Wzięłam sobie też do serca to, że czasami planowanie działania zajmuje więcej czasu, niż jego wykonanie. Więc zamiast siedzieć i myśleć, jaka jestem zmęczona i jak dużo mam do zrobienia, po prostu wstaję i robię te drobniejsze rzeczy. Starcie jednej plamki, podniesienie jednej zabawki nie wymaga planowania, wymaga tylko pokonania własnego "teraz nie mam siły".

I najważniejsze- żeby mieć tę siłę właśnie, trzeba naprawdę odpoczywać. Odpisywanie na zaległe maile, płacenie rachunków przez internet, czy spacer... po zakupy- nie liczy się jako odpoczynek. W naszym przypadku sprawdzają się spotkania z rodziną. W otoczeniu życzliwych ludzi Mała chętnie odkleja się od rodziców, z babciami i ciociami czuje się znakomicie, a my możemy po prostu siedzieć, pić kawę i nic nie robić. Cudnie. Po takim rodzinnym seansie mam siłę do latania na szmacie ;)

Dzięki temu mieszkanie nareszcie zaczyna wyglądać przyjemnie. Do stanu docelowego jeszcze trochę brakuje, ale jest lepiej.
A czy Wy macie jakieś patenty na utrzymanie porządku w domu, w którym jest dziecko?

Mała oczywiście brudzi nadal i nadal miewa napady "mamoprzyklejenia". Uczę ją odkładać po sobie, podnosić, sprzątać. Wychodzi różnie i pewnie ta nauka będzie długim procesem- nie mam co do tego złudzeń. Ale też wiem, że nauka będzie dla Małej łatwiejsza, gdy dostanie od rodziców dobry przykład. Mężon to rozumie, dlatego on też stara się jak może. Kochany jest, prawda? :)


Nie wiem, jak długo uda nam się ten stan utrzymać. Liczę na to, że dobre zwyczaje wejdą nam w nawyk już na dobre. Życzcie nam powodzenia. A puki co- wszystkie ciotki i koleżanki zapraszam na kawę :)


środa, 19 sierpnia 2015

"Pijak" też człowiek

Szliśmy do parku- Mężon, Mała i ja- a on leżał na schodkach do zamkniętego sklepu.
Bezdomny alkoholik. Znamy go z widzenia. Wiemy dobrze, że pije. W tym stadium nie da się już tego ukryć. To już opadanie na dno, ten żałosny moment, gdy nałóg depcze człowieka, poniewiera nim. Znamy go, bo czasami zaczepia nas i domaga się pieniędzy. Nie, nie prosi. Domaga się. Ta natarczywość graniczy z agresją. Odmawiamy, bo wiemy, że to na alkohol. Mimo to jego widok nie budzi nigdy irytacji, tylko współczucie. Tak, współczuję mu serdecznie. Kłuje mnie w serce widok takiego upodlenia, takiej nędzy. Zastanawiam się, co się w jego życiu stało. W którym momencie coś poszło źle. Bo przecież nie zawsze był taki. Na pewno nie. Nawet jeśli niszczy swoje życie od wczesnej młodości, to przecież kiedyś musiał być dzieckiem. Takim słodkim, czystym i niewinnym maleństwem, jak Mała. Co się stało z jego życiem? Zawsze się nad tym zastanawiam…
Wyłożył się na brzuchu, głowa smętnie zwisała mu ze schodka, broda oparła się o kafelki. Pomyślałam z ulgą, że to dobrze, bo w tej pozycji na pewno nie zakrztusi się własnymi wymiocinami. Przystanęłam nad nim, żeby upewnić się, czy oddycha. Było widać delikatny ruch unoszących się i opadających pleców- wdech, wydech.
Za plecami usłyszałam dobrze mi znane słowa przechodnia: “Pani, on pijany jest”. Wypowiadane zawsze tym samym tonem, który oznacza, że przy pijanym nie warto się zatrzymać. Pijanemu się nie pomaga.

Niedawno pisałam o tym, że warto pomagać ludziom na ulicy (klik). Warto, bo może uratować to czyjeś życie, lub zdrowie. Wspomniałam też o eksperymencie społecznym, z którego wynika, że Polacy raczej nie garną się do pomagania. I właśnie to mi po łbie ostatnio chodzi. Dlaczego? Dlaczego nie wyciągamy pomocnej dłoni? Przecież każdy z nas chciałby otrzymać pomoc, gdyby jej potrzebował. I nie jest wykluczone, że każdy w którymś momencie życia będzie w takiej sytuacji. A mimo to nie dajemy innym tego, co sami byśmy chcieli otrzymać. No dlaczego, ja się pytam! Nie rozumiem…

Zajrzałam do swoich starych podręczników z psychologii. Niewiele tego, bo też nie moja to specjalność. Ciekawości mojej to nie wyczerpało, więc popytałam bliskich. I wiecie co? Często powtarzała się jedna odpowiedź: Jeśli ktoś leży na chodniku, to pewnie jest pijany. Pijany, czyli nic mu nie jest. Nie potrzebuje pomocy. Pochlał, to niech leży.

Przypominam sobie wiele takich sytuacji, gdy sama udzielałam komuś pierwszej pomocy. Wiele razy słyszałam od przechodniów: Pani zostawi go, on pijany jest!
Problem w tym, że ludzie, którym pomagałam, zazwyczaj pijani nie byli. Cukrzyca, epilepsja (padaczka), problemy z krążeniem, chory błędnik, odwodnienie w czasie upału… Wszystko to może wyglądać podobnie, jak upojenie alkoholowe. Na pierwszy rzut oka trudno to odróżnić. Jedynym skutecznym sposobem jest podejście i nawiązanie kontaktu.

Poza tym, nawet osoba upojona alkoholem, nawet ktoś nazywany pogardliwie “pijakiem”, czy jeszcze gorzej “żulem” jest człowiekiem i również może potrzebować pomocy. Choroba alkoholowa, bezdomność, nawet- mówiąc dosłownie- brud i odór nie powinny być powodem, dla którego pozwolimy komuś tak po prostu umrzeć bez otrzymania pomocy. Przecież nikt nie dał nam moralnego prawa by segregować ludzi na lepszych i gorszych. A taki “żul” może jeszcze w życiu osiągnąć więcej, niż ja.

Znakomitym przykładem może tu być mój znajomy, Henryk Krzosek. Myślę, że Heniu nie obrazi się, że się na niego powołuję, bo sam otwarcie mówi o swoim życiu w swoich programach i pisze w książce “Bóg znalazł mnie na ulicy i co z tego wynikło” (polecam). Henryk był właśnie takim brudnym, śmierdzącym (no nie owijajmy w bawełnę), bezdomnym alkoholikiem. Ludzie mijali go na ulicy obojętnie. Świadectwo jego życia na ulicy zawarte w książce było dla mnie… obrzydliwe. Wstrząsające. Po ludzku patrząc, był “nikim”. Teraz występuje w telewizji, pisze, a przede wszystkim pomaga ludziom lepiej żyć i daje nadzieję.

Dlatego warto dobrze się zastanowić, zanim minie się obojętnie jakiegoś “żula”. Tym bardziej, jeśli śpi w pełnym słońcu, albo na mrozie. Ja sama zawsze przystaję na chwilę i przyglądam się uważnie- czy się porusza, czy oddycha. Zazwyczaj to widać, nie trzeba ich nawet dotykać.
A co, jeśli jednak trzeba takiego człowieka dotknąć? Przecież można się czymś zarazić! Dobra wiadomość jest taka, że ani wirusem HIV, ani żółtaczką typu C nie można zarazić się przez sam dotyk. Złe wiadomości są dwie. Po pierwsze: owszem, człowiek, który grzebie w śmietnikach i raczej się nie myje, może mieć na sobie sporo chorobotwórczych drobnoustrojów. Po drugie: tak naprawdę, to chorobotwórczymi bakteriami i wirusami możemy się zarazić od każdego, a szczególnie od… swojego dziecka. Nie wierzycie? Sprawdźcie tutaj- klik.
Wracając jednak do udzielania pomocy, to sprawa jest prosta jak nogi Joanny Krupy. Wystarczy mieć przy sobie rękawiczki. Dobry zwyczaj, który pomaga w wielu nieprzewidzianych sytuacjach. Para lateksowych lub nitrylowych rękawiczek (polecam nitryle- są mocniejsze i nie uczulają) uchroni nas przed kontaktem z różnymi paskudztwami, szczególnie, jeśli musimy dotykać krwi lub innych płynów ustrojowych. Koszt jednej pary, to około 40 groszy i zmieści się ona w każdej kieszeni i torebce. Ktoś musiałby wyjść na ulicę chyba w samym bikini i japonkach, żeby nie mieć ich gdzie schować ;) A jeśli jeszcze znajdziesz w sobie na tyle motywacji, by kupić w aptece malutką maseczkę do sztucznego oddychania, to już w ogóle jesteś gotowy na każde wyzwanie :)
Kiedyś zawsze miałam przy sobie małą apteczkę- rękawiczki, gaziki, plaster, bandaż, maseczka. Teraz, szczerze mówiąc, moją torebkę zawalają pieluchy i inne niezbędniki Małej. Ale do apteczki trzeba wrócić. Przydaje się!

No dobra, przed jakimś zakażeniem można się zabezpieczyć- powiecie- ale osoby upojone bywają też agresywne. Jak zabezpieczyć się przed tym? Hmm, rzeczywiście, to się może zdarzyć. Choć mnie osobiście nigdy nie zdarzyło się, aby mnie ktoś zaatakował. A przecież nie jestem zbyt postawna.
Zasada jest prosta- gdy sprawdzamy, czy ktoś jest przytomny, gdy próbujemy obudzić, nigdy nie bijemy po twarzy. Wszystkie czynności wykonujemy spokojnie, by nie sprawiać wrażenia, że jesteśmy agresywni. Kiedy klękamy przy poszkodowanym, uklęknijmy tylko na jedno kolano, tak aby drugie stanowiło barierę między rękami poszkodowanego, a nami. Jeśli upojona osoba nagle się obudzi i wystraszona spróbuje nas uderzyć, kolano nieco nas osłoni.
Jeśli mimo to obawiacie się podejść do pijanego człowieka, a podejrzewacie, że coś mu jest, zadzwońcie po pomoc. Jeśli wybierzecie numer 112 i dokładnie opiszecie sytuację, dyspozytorka sama zadecyduje, kogo należy tam posłać. Wystarczy, że poczekacie w pobliżu na przyjazd straży miejskiej, policji lub ratowników medycznych.

Jasne, to zabiera cenny czas i wymaga odrobiny poświęcenia. Wywołuje pewien dyskomfort. Ale przecież ludzkie życie jest tego warte.

P.S.
Nie jestem ekspertem do spraw pierwszej pomocy. Przez kilka lat działałam w Maltańskiej Służbie Medycznej, ale to była bardzo dawno temu. Poza tym nigdy nie byłam instruktorem pierwszej pomocy. Dlatego jeśli chcecie zaczerpnąć rzetelnej i obszernej wiedzy na temat udzielania pomocy, zapiszcie się na profesjonalny kurs. Są organizowane w całej Polsce przez wspomnianą już MSM, uczelnie medyczne i inne organizacje. Wujek Google powiem Wam wszystko ;)

Jeśli macie jakieś uwagi lub refleksje odnośnie tekstu, zachęcam- piszcie.


foto: Austin Ban, www.unspash.com

sobota, 15 sierpnia 2015

Jedenaste: nie porównuj dziecka swego ani żadnej cechy, która jego jest

Pisałam niedawno o strasznym narzędziu tortur, jakim są szelki bezpieczeństwa. Być może wychwyciliście wtedy jeden szczegół. A mianowicie komentarz jednej z mam:  U mnie w rodzinie nigdy nie było czegoś takiego i jakoś dzieci potrafiły się słuchać i chodzić za rączkę. Dzisiaj widziałam przykład jak maluszek sam dał mamie rączkę do prowadzenia.
Można to rozumieć jako: U mnie w rodzinie dzieci są grzeczne, podatne na działania wychowawcze, a u ciebie niestety już nie jest tak pięknie.


Wracam do tego, bo takich “opowieści Kapitana Misia” słyszę dość dużo i z dużą częstotliwością. Pewnie to znacie.
“Moja Martynka ma już osiem ząbków. A twoja Mała?”
“Kiedy zaczęła chodzić? Bo mój Gabryś to poszedł na nogi, jak miał osiem miesięcy”.
“A nasza Ania to już siusia do nocniczka. Wysadzacie już Małą?”
Imiona dzieci oczywiście są fikcyjne, ale zdania- nie.


Porównania… Przypadłość niektórych mam i babć. Jednym podnosi samopoczucie- bo mam takie super dziecko/ wnuczątko, bo ja jestem taką fantastyczną mamą/ babcią.
Innych wprawia to w poczucie winy i frustrację. Bo skoro moje dziecko jeszcze nie chodzi, nie zjada obiadu z dwóch dań, nie ma paszczy pełnej mleczaków i nie recytuje Miłosza z odpowiednią intonacją, to pewnie coś robię nie tak. Coś zaniedbałam. Nic to, że niewinne dziecię ma jeszcze ładnych parę miesięcy, zanim jego brak umiejętności chodzenia, czy mówienia zacznie być niepokojący i godny konsultacji z lekarzem. Nic to, że dzieć mieści się w normach rozwojowych (a nawet jeśli ciutkę się nie mieści, to też jeszcze nie powód do paniki).


Nie chciałabym tu w żaden sposób oceniać, piętnować mam i babć, które porównują dzieci. Często nie mają one świadomości, że u innej mamy mogą wywołać negatywne emocje i pewnie wcale tego nie chcą.  Czasami takie pytania dyktuje zwykła życzliwa ciekawość i chęć wymiany informacji. Powodów może być z resztą tak wiele, jak wiele jest ludzkich charakterów, temperamentów i historii. Uważam jednak, że porównywanie dzieci nie jest dobre nawet wtedy, gdy intencje rozmówczyni są czyste. Z ważnych powodów.


Czy ja sama się tym przejmuję? Szwagierka nazwała mnie ostatnio “mamą wyluzowaną” i chyba trafnie to ujęła.
Cóż, dopóki mam pewność, że Mała jest zdrowa i normalnie się rozwija, ta matczyna/ babcina komparatystyka obchodzi mnie tyle, co kolejny odcinek Mody na Sukces ;) Co innego mnie jednak martwi. A mianowicie los dzieci tych domorosłych komparatystów.


Powiedzmy sobie jasno i prosto: dziecko też człowiek. Oczywista oczywistość, powiecie. Niestety wiele osób jakby o tym zapominało. Zatem przypominam: dziecko jest człowiekiem, osobą, a więc jednostką całkowicie indywidualną, odrębną, niepowtarzalną. Oryginalną bardziej, niż łowickie wycinanki. I owszem, możemy być dumni z tego, że przypadła nam rola wychowania tak wspaniałej osoby (ta duma nieraz nam gdzieś umyka w wysypisku zabawek na dywanie, plamach z soku na obrusie i zalewie innych mniej lub bardziej męczących detali, ale jest, prawda?). Ale po pierwsze: ta indywidualność oznacza, że dziecko ma prawo rozwijać się w swoim własnym tempie. Zmuszanie, poganianie, psychiczne naciski, praktyki zakrawające niemal o tresurę- są dla dziecka krzywdą. Po drugie: dziecko nie jest przedmiotem, który mamy na własność. O ile ktoś może się popisywać swoim samochodem, domem, torebką od Chanel (mało eleganckie, ale jeśli ktoś lubi…), o tyle popisywanie się swoim dzieckiem jest już naganne. Dlaczego?!- zakrzykniecie być może przed monitorem. Przecież mój Antoś/ Dawidek/ Maciuś jest taki zdolny, takie ma wrodzone predyspozycje, talenty, że aż grzech go nie chwalić.


I tu dochodzimy do sedna. Mówiąc dziecku, że jest zdolne, przypinamy mu pewną etykietę. Kierunkujemy jakoś jego sposób patrzenia na siebie. Zdolny znaczy- ponadprzeciętny. Przewyższający innych. I może Twoje dziecko faktycznie przewyższa niektóre dzieci w danej dziedzinie. Ale prędzej czy później czeka je jakieś niepowodzenie, czy konfrontacja z kimś jeszcze lepszym. Co wtedy? Jak wtedy Twoje dziecko będzie postrzegało swoją osobę? Jak sobie z tym poradzi? Jak Ty będziesz je postrzegać? Czy okażesz wtedy bezwarunkowe wsparcie, miłość, na którą nie trzeba w żaden sposób zasłużyć, czy może rozczarowanie i frustrację?
Ucząc dziecka porównywania się z innymi, prawdopodobnie przemycisz na rodzinny pokład pasożyty w postaci próżności, zazdrości i zgorzknienia, selekcjonowania ludzi na lepszych i gorszych. Kiepski ładunek…


No tak, ale czy chwalenie dziecka nie jest po to, by rozwinąć w nim pewność siebie? Owszem i jest to potrzebne. Ale chwalmy dzieci tylko za to, na co mają faktyczny wpływ*. Dziecko nie wybiera sobie talentów, ale ma wpływ na to, jaki nakład pracy i w coś włożyło, czy było przy tym staranne i wytrwałe. I to chwalmy z czystym sumieniem. Rozwijamy w ten sposób nie tylko pewność siebie, ale też motywację do działania i podejmowania wyzwań.


To wszystko jednak napisałam o porównywaniu powiedzmy “na plus”. Czasami jednak bywa gorzej i rodzice porównują swoje dzieci z innymi po to, by wytknąć jego braki.
“Wojtuś już tak ładnie woła na nocniczek, a ty nie!”
“Ania tak ładnie pisze, a ty to bazgrolisz jak kura pazurem”
Wszystko oczywiście dla dziecka dobra (a jakżeby inaczej!), po to, by zdopingować je do większych starań. Jak taki doping działa? Drogie Mamy, zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że słyszycie od męża takie oto zdania: “Moja mamusia robi lepsze kotleciki i lepiej prasuje moje koszule. Chyba mogłabyś się bardziej postarać! Moja była dziewczyna tak świetnie dbała o dom, a ty nawet dobrze posprzątać nie potrafisz”. Wyobraziłaś to sobie? I co, pewnie wcale nie czujesz się zraniona, zlekceważona, poniżona. Ależ nie, zapewne masz w sobie teraz o niebo więcej radosnej werwy do działania. Prawda? Jeśli jednak jakimś cudem tak nie jest, to zastanów się przez chwilę, jak musi się czuć Twoje dziecko...

Z tym porównywaniem, to po prostu… dajmy sobie spokój. Nasze dzieci są cudowne niezależnie od tego, czy są w czymś szczególnie uzdolnione, czy nie. Są cudowne, nawet wtedy, gdy nie spełniają norm rozwojowych, nie siadają, nie chodzą, nie mówią. Nie są wtedy gorsze, tylko potrzebują pomocy, a w zamian za to jeszcze bardziej uczą miłości. A każda z nas- niezależnie od osiągnięć pociechy- jest najcudowniejszą mamą na świecie. W oczach swojego dziecka.



Jeśli chcesz podzielić się ze mną opinią i uwagami dotyczącymi tekstu, to zapraszam do komentowania :)



foto: Shlomit Wolf, www.unsplash.com

wtorek, 11 sierpnia 2015

Rozejżyj się dookoła

Jestem zdecydowanie stworzeniem ciepłolubnym. Jak dla mnie, lato mogłoby trwać cały rok, przez tydzień  jedynie w puszczając na scenę kwitnącą, majową wiosnę,  subtelną złotą jesień na kolejny tydzień, a w okresie Bożego Narodzenia- śnieżną i wysrebrzoną szronem zimę. I tyle. Wystarczy.
Marzy mi się wieczne lato. Skoro nie mogę wyjechać na stałe gdzieś w tropiki,  to jestem przeszczęśliwa, gdy tropiki przybywają do mnie (a właściwie byłabym przeszczęśliwa, gdyby jeszcze nogi chciały się same depilować, a paznokcie u nóg- same malować, bo za tymi letnimi koniecznościami nie przepadam ;) Odpowiada mi to. Lekkie sukienki,  mrożona kawa i popołudnia nad jeziorem,  to coś, co tygrysy lubią najbardziej!
Przyznać jednak muszę, że dzisiejszy upał w końcu powalił na łopatki nawet mnie. Leżę i sapię. A Mała przesypia pół dnia w samej jedynie pieluszce. Nabrała ostatnio latynoskich zwyczajów- przesypia czas sjesty, by nabrać sił na wieczorną aktywność (wobec czego rodzice mogą jedynie marzyć o wieczorach tylko dla siebie). Ot, Hiszpanka się znalazła ;)

Skoro lato w końcu zmogło nawet zatwardziałego "ciepłoluba", to cóż dopiero mówić o tych, którzy za upałem nie przepadają... Wysokie tepretatury dokuczają osobom starszym, niemowlętom, chorym, zwierzakom. Szczególnie teraz łatwo o przegrzanie, odwodnienie, zasłabnięcie. Upał, który mnie na ogół sprawia przyjemność, innych może nawet zabić. Dlatego jest to czas, kiedy- mimo spowodowanej upałem ospałości- powinniśmy wszyscy być szczególnie uważni. Warto rozglądać się dookoła i reagować na sygnały ostrzegawcze. Podejście do kogoś, kto kiepsko wygląda albo tym bardziej do kogoś, kto siedzi lub leży na chodniku, nic nas nie kosztuje, a może uratować życie.

Oglądałam ostatnio nagranie przedstawiające pewien eksperyment społeczny*. Polegał on na tym, że młody mężczyzna w miejscach publicznych symulował nagły atak silnego bólu brzucha w miejscach publicznych. Celem eksperymentu było zbadanie, jak wiele osób będzie skłonnych udzielić mu pomocy. Wynik był zatrważający! Na 37 osób, które mijały, lub przyglądały się "potrzebującemu", pomogło mu jedynie 8. Pozostali byli zupełnie obojętni.

Nie chciałabym oceniać tych ludzi. Powodów takiego zachowania może być wiele, a ja- nie będąc ani psychologiem, ani socjologiem- nie czuję się kompetentna, by to rzeczowo wyjaśnić. Bardziej zainteresowani mogą jednak poczytać o efekcie widza, rozproszeniu odpowiedzialności i o tym, że mózg nie lubi być wyrywany ze schematów. Ważniejsze od przyczyn są jednak skutki- ludzie cierpią, a czasami nawet umierają otoczeni tłumem obojętnych osób, z pośród których każdy może być potencjalnym ratownikiem. 

Wystarczy niewiele. Czasami trzeba tylko pomóc usiąść w cieniu, podać wodę lub lek, zadzwonić po pogotowie. Jedna z bliskich mi osób wyszła dziś na chwilę z pracy, by odwieźć do domu staruszkę, która miała w pełnym słońcu przez pół godziny czekać na autobus. Mały- wielki gest.

Oprócz ludzi, naszej pomocy potrzebują też nasi "bracia mniejsi"- zwierzaki. Niestety ciągle słyszy się o psach zostawianych w autach lub na balkonach, bez dostępu do wody. Warto reagować, by nie skazywać tych uroczych stworzeń na śmierć w męczarniach.
Niedaleko wejścia do mojej klatki jest mały zakład fotograficzny. Obok jego drzwi stoi duża miska z czystą wodą, a powyżej wisi napis: WODA DLA TWOJEGO PSA. Takie proste, a takie dobre :) Każdy z nas może ofiarować zwierzakom trochę wody. Obok okienka piwnicy- dla kotów, na balkonie- dla ptaków. Koszt niemal żaden, a kto wie, może jakieś biedne, spragnione ptaszysko będzie tak wdzięczne, że już nigdy więcej nie zapaskudzi Ci samochodu ;)





*Eksperyment został zorganizowany przez Super Express. Zazwyczaj nie czytam, nie oglądam SE, ale mimo to uważam, że nagranie jest godne uwagi. Można zobaczyć je TU

środa, 5 sierpnia 2015

Szelki i inne narzędzia tortur

Kilka dni temu wyszłam z Małą i Mężonem na spacer. Bez wózka bo do parku mamy blisko a
samodzielne dreptanie sprawia Małej ogromną frajdę. Ewentualnie- gdy małe, pulchne nóżki się męczą- dobrze jest podróżować na ramionach taty :)
Od naszego domu do parku wiedzie ruchliwa ulica z kilkoma przejściami dla pieszych. Dlatego poza wózkiem zakładam Małej szelki bezpieczeństwa. Cudowny moim zdaniem wynalazek, dzięki któremu mam pewność, że moja rozbrykana kózka nie wpadnie pod samochód. 

Gdy tak sobie spokojnie spacerowaliśmy, zaczepiła nas jakaś uśmiechnięta, złotowłosa dziewoja, która... pogratulowała nam odwagi. "Bo to ludzie tak krzywo patrzą, tak jadem plują na te szelki... Sama bym kupiła swojemu dziecku, tylko się boję co ludzie będą gadać". Okazało się, że złotowłosa pani, podobnie jak ja, śledziła kilka dni wcześniej na jednej z "fejsbukowych" grup gorący wątek na temat szelek właśnie. Oj, oj, co tam się nie działo... W miejscu, gdzie matki- miłości i niewieściej delikatności pełne- pomagać sobie mają, leciały gromy i inwektywy. Dowiedziałam się, żem matka leniwa, idąca na łatwiznę, że nie uczę dziecka dyscypliny (toż to grzech niemal!) ani samodzielności, że traktuję moje dziecko jak zwierzę (!), hamuję ciekawość poznawczą itd. Przyjęłam to ze spokojem. Nie wiem, czy całkowita niewrażliwość na to, co mi wygarnęła internetowa społeczność jest przejawem rozsądku, czy może jestem jakaś aspołeczna ;) Ale mniejsza z tym. Szelek w każdym razie używam nadal i bardzo je sobie chwalę. Zastrzeżenia wyrażone tak subtelnie przez zacne grono matek można moim zdaniem łatwo rozwiać.

  • "Potrzeba trochę dyscypliny i cierpliwości do nauki chodzenia za rączkę, ale jak komuś się nie chce to wybiera lżejszą metodę tzw. smyczy. U mnie w rodzinie nigdy nie było czegoś takiego i jakoś dzieci potrafiły się słuchać i chodzić za rączkę. Dzisiaj widziałam przykład jak maluszek sam dał mamie rączkę do prowadzenia. Da się? Oczywiście, tylko trzeba tego chcieć". (To jeden z kilku podobnych głosów, w których generalnie chodziło o to, że przecież dziecko można nauczyć chodzić za rękę).
Kto powiedział, że mi się nie chce? Przeciwnie, zależy mi, uczę Małą przestrzegania zasad, pewnej dyscypliny. Uczę ją chodzenia za rękę (czasami owszem, podaje mi ją sama i idzie grzecznie przy mnie). Ale też rozumiem, że ta nauka będzie procesem. Dziecko osiąga jaką- taką zdolność samokontroli około trzeciego roku życia. Nie dlatego, że wcześniej mu się nie chce, czy jest złośliwe, nie dlatego, że leniwej matce się nie chce wychowywać dziecka. Tak po prostu rozwija się mózg. Od czternastomiesięcznego maluszka trudno wymagać dużej samokontroli i dyscypliny. I nie przeskoczę tego. Jeśli chcę osiągnąć dobre efekty wychowawcze, nie mogę tego dokonać siłą, gwałtem, tak, jak siłą nie uczyłam małej siadać i chodzić. Spokojnie czekam na jej gotowość rozwojową do każdego następnego kroku. Wiem, że ta gotowość przyjdzie. Puki co chodzenie jest dla Małej tak przyjemnym i fascynującym sposobem przemieszczania, stwarza tak wiele możliwości i dostarcza tylu odkryć, że pochłania ją bez reszty. Nic więc dziwnego, że Mała na ogół nie chce trzymać mnie za rękę. Ręka Mamy jest pomocna, gdy trzeba wdrapać się na schody i daje przyjemne poczucie wsparcia, gdy Mała czuje się onieśmielona. Ale tak poza tym, mamina ręka tylko przeszkadza. Bo gdy się chce obiema rączkami dotknąć kolorowego plakatu na słupie (zawsze to coś nowego, trzeba sprawdzić, jaki jest w dotyku i jak się zachowa pod naciskiem ręki), wyciągnąć obie rączki do wróbla, zerwać kwiatek z trawnika (to dopiero jest znalezisko!), to przecież nie można mieć jednej ręki uwięzionej. Dobrze to rozumiem i nie denerwuję się. Taki wiek, taki etap rozwoju. 


  • "Jestem przeciw takim rozwiązaniom. Dzieci uciekają bo są ciekawe wszystkiego albo potrzebują się wybiegać. Wystarczy im to umożliwić w bezpiecznych warunkach. Trzeba nauczyć gdzie można biegać,a gdzie iść za rączkę. Ochrona przed upadkiem to też żadna rewelacja. Bo jak nauczymy, że wszędzie ktoś za dziecko pilnuje bezpieczeństwa, to potem nie biedzie patrzeć gdzie idzie i dopiero będzie tragedia."
  • "Tak ale to jest złudny luz, poznaje świat w przeświadczeniu że zawsze Ktoś Ją przed "niebezpieczeństwem" zatrzyma, uchroni. Dziecko powinno samo uczyć się co jest dobre i bezpieczne a co nie".
Słusznie, dziecku trzeba umożliwić swobodną aktywność. Pytanie tylko, gdzie? Nie mam ogrodu. Podwórko przy naszej kamienicy, hmm... delikatnie rzecz ujmując nie nadaje się do biegania nawet dla psa (dziury po pas, ostre kamienie i szkła). Mamy dużo miejsca w mieszkaniu i Mała bryka tu swobodnie, ale kto by chciał siedzieć ciągle w domu i nie wyściubiać nosa w takie piękne lato? Więc gdzie? W parku? Owszem, nieraz biega całkiem swobodnie. Wpada w dziury wykopane przez psy, pcha się pod jadące rowery i rozbujane huśtawki, wpada do fontanny, ale pozwalam jej na to, bo przecież nie mogę jej uczyć, że zawsze ktoś ją pilnuje- bo "dopiero będzie tragedia" ;) A tak na serio, u dziecka dostrzeganie zależności przyczynowo skutkowych oraz pamięć również rozwijają się stopniowo. Maluch w drugim roku życia zazwyczaj nie rozumie, że pcha się w niebezpieczeństwo. Jeśli raz przytrzasnął sobie szufladą paluszki, możliwe, że zrobi to ponownie. Choćby głupia, leniwa matka nie wiem jak starannie uczyła, gdzie można biegać, a gdzie nie, maluch nie nauczy się tego ot tak, w czasie jednego pstryknięcia palcami. Jego mózg jeszcze nie jest do tego zdolny. Zawsze trzeba pilnować bezpieczeństwa dziecka w tym wieku. A pogląd, że wyrobimy w ten sposób złe nawyki, że dziecko nie nauczy się przez to samo unikać niebezpieczeństw ma tyle samo sensu, co twierdzenie, że od noszenia w wieku niemowlęcym na rękach, dziecko nie nauczy się potem chodzić.

  • "Skoro dziecko się buntuje i wyrywa to znaczy, że pozwalasz dziecku na takie zachowanie". 
Dziecko się buntuje, bo uczy się niezależności. To nie tylko normalne, ale nawet konieczne. Przecież nie chcemy, żeby nasze dziecko było całe życie uzależnione od nas. Chcemy, żeby było dojrzałe, pewne siebie i swoich możliwości, niezależne, wolne i asertywne. Chcemy, prawda? Bunt jest normalnym i prawidłowym etapem prowadzącym ku temu. Z całą pewnością bunt nie jest wynikiem wychowawczych zaniedbań rodzica. 

  • "A mnie bardziej zszokował pomysł plecaczka i dopinania do niego paska 'smyczy'... To tak jak u zwierząt. Wiem, że jesteśmy ssakami, ale chyba jeszcze górujemy nad zwierzętami? Chyba nie jestem tak nowoczesna, bo dla mnie to trochę sadystyczne".
Malutka dziecięca rączka ma naprawdę niesamowite zdolności w dziedzinie wyrywania się z rodzicielskiej ręki. Zdolności te mogą przejawić się w najmniej dogodnym momencie, to jest na ulicy lub w gęstym tłumie. Czy ochrona dziecka przed zaginięciem, albo co gorsza- śmiercią pod kołami auta, to sadyzm? Rozumiałabym ten pogląd, gdyby jeszcze noszenie szelek było jakkolwiek bolesne, lub niewygodne. Ale dziecko zazwyczaj wcale nie czuje, że je ma. Więc gdzie tu sadyzm, gdzie okrucieństwo? Skojarzenie z psem też do mnie nie przemawia. Psu zakłada się na szyję obrożę. Głównie dla bezpieczeństwa innych, po to, by ludzie dookoła nie musieli się obawiać zachowania psa. Tymczasem ja niczego Małej na szyję nie zakładam i nie boję się, że pogryzie sąsiadkę ;) Szelki są po to, by chronić Małą, a nie chronić ludzi przed nią. Zatem psia analogia jest nieuzasadniona.

Gdzieś tam padały jeszcze dwa argumenty przeciw. Mianowicie:
  1.  Ograniczam swobodę dziecka w poznawaniu świata, zmuszam je, by chodziło tylko tam, gdzie chcę i nie pozwalam na naturalną ekspresję. 
  2. Wyrządzam dziecku krzywdę, używając smyczy do nauki chodzenia.
Odnośnie pierwszego, to każdy, kto widział nas razem na spacerze, wie, że wygląda to zgoła odwrotnie. Właściwie, to Mała prowadza na smyczy mnie. Ona sobie chodzi gdzie chce, podziwia, poznaje i zachwyca się do woli, a ja grzecznie i bez sprzeciwu chodzę za nią. Trzymam się pokornie tej smyczy, zachwycam się razem z nią i staram się nie przeszkadzać. Interweniuję w wypadkach niebezpieczeństwa.

Jeśli chodzi o drugi argument, to również nie jest prawdziwy. Szanuję swoje dziecko. Ufam naturalnemu instynktowi Małej i zawsze spokojnie czekałam na jej gotowość do każdego kolejnego etapu rozwoju. Nie zmuszałam jej do siadania, raczkowania, chodzenia. Nie poganiałam. Dziecka nie wolno poganiać. Ono ma swój czas. Swoją indywidualną porę. Samo czuje, kiedy jest gotowe. Nie było w naszym domu chodzika (Mężon jest fizjoterapeutą i stanowczo twierdzi, że chodzik wyrządza dziecku krzywdę). Szelek również nie używamy i nikomu nie polecamy używać do nauki chodzenia. Używamy ich od czasu, gdy Mała sama zaczęła chodzić. A właściwie, to od momentu, gdy zaczęła śmigać jak mały gepard (proszę wybaczyć porównanie do zwierzęcia, już więcej nie będę!). Do nauki chodzenia nie nadaje się ani chodzik, ani szelki. Wystarczy delikatne rodzicielskie wsparcie i dziecięca wytrwałość w dążeniu do celu. 

Kończąc jednak ten długaśny wywód, jestem zdecydowaną zwolenniczką szelek. Staram się nie ograniczać swojego dziecka, szanuję je, uczę zasad bezpieczeństwa i dyscypliny. Ale jestem spokojniejsza, wiedząc, że mała pulchna rączka nie wyrwie się z mojej ręki przed jadącym samochodem. Inne mamy oczywiście mają prawo do innej opinii. I ja to prawo również szanuję. Proszę tylko o to, by nie oceniać mnie tak surowo za to, że ja myślę inaczej. Głosy, które tu przytoczyłam były jeszcze dość łagodne, bez inwektyw. Ale bywały i gorsze. Mickiewicz w grobie się przewraca widząc, jak Polacy w nosie mają jego maksymę, że "grzeczność należy się wszystkim". Szanujmy się wzajemnie, drogie Mamy. To nic nie kosztuje.