wtorek, 20 października 2015

Kup pan książkę

Włączam rano radio- Mała zawsze domaga się muzyki do śniadania :) Odbiornik mam w stylu retro, więc trzeba długo kręcić pokrętłami i od czasu do czasu poprawić antenę, ale zawsze w końcu jakaś stacja się znajduje.

W Jedynce akurat trwają pochwalne peany na temat czytelnictwa Amerykanów. Jak to oni dużo czytają, jak dużo książek kupują. Nieuchronnie pojawia się też marudzenie na temat Polaków. Bo u nas biedni wydawcy i księgarze mają powody do narzekania. Polacy książek nie kupują i nie czytają.

Nie wiem, czy nie czytają. Brak mi danych na ten temat. Fakt, znam osoby, które książek nie lubią, ale jakoś mało ich w moim otoczeniu. Znam też takich ludzi, którze je lubią, a nawet kochają. Kochają, ale nie kupują. Bo książki są drogie, coraz droższe. Ostatnia wizyta w księgarni przyprawiła mnie  zawrót głowy. 39 czy 50 zł, to dla wielu spora suma za jeden egzemplarz. Przy czym nie były to ceny za książki jakoś szczególnie starannie wydane. Ja rozumiem, że Cejrowski się ceni. Kredowy papier, dużo zdjęć dobrej jakości, dopracowana w detalach szata graficzna. Taka książka, to pieszczota dla dłoni i oka. Ale coraz droższe są takie "zwykłe" powieści.

Polacy nie kupują książek, bo zarabiają mało i niestety książki są dla wielu z nich dobrem luksusowym. Odwiedzają biblioteki (ile razy jestem w książnicy, nigdy nie jest pusto), wymieniają się ze znajomymi. Chcą czytać. Tylko tak, by nie uderzało to w domowy budżet.

Ja sama wolę książki kupować. Te dobre, piękne, zachwycające. Wracam do nich, zaprzyjaźniam się z nimi. Lubię bibliotekę, ale są takie książki, które po prostu muszę mieć na własność. "Mały Książę", powieści Jane Austen i Sienkiewicza, "Błękitny Zamek", podróżnicze zapiski Wojciecha Cejrowskiego, "Dzieje duszy", "Bóg nigdy nie mruga"- to moje absolutne must have. Wypożyczanie nie wchodziw  grę. Każdy ma swoją listę książek, które go zachwyciły. I wielu ludzi stara się mieć te swoje "zachwyty" w domowej biblioteczce. Ja w dodatku uwielbiam tradycyjne książki. Żadne tam ebooki, audiobuki. Książka musi pachnieć, szleścić i mieć swój ciężar w dłoni ;) Dlatego jeśli mogę, kupuję. A gdy je dostaję, cieszę się jak dziecko (no chyba, że ktoś daje mi książkę, która zupełnie do mnie nie pasuje i świadczy o tym, że ktoś mnie zupełnie nie zna. Wtedy mniej się cieszę- ale to już inna historia). Ostatnio jednak nawet ja częściej pojawiam się w książnicy, niż w księgarni. Niestety, wydatków i bez tego jest sporo.

Zastanawiam się, czy redaktorzy radiowej Jedynki zupełnie nie znają tego problemu? Nie wiedzą, że dla wielu osób w naszym kraku 30 zł, to kwota zbyt dużo do wysupłania ot tak? Że jeśli jakaś samotna matka zarabia 1200 zł, a z tego musi opłacić wynajem mieszkania/ ratę kredytu hipotecznego, gaz, prąd, to na życie zostanie jej tak śmiesznie mało, że książka będzie nieosiągalnym luksusem? (Ja na szczęście nie jestm samotną matką, ale i takie znam).Takie narzekanie na Polaków, marudzenie, że nie kupują książek, nie chcą mieć dzieci, nie oszczędzają- jest moim zdaniem bezsensowne i w pewnym sensie obraźliwe w oderwaniu od kontekstu ekonomicznego. Zejdżcie na ziemię, szanowni Dziennikarze.

Fot. stylowi.pl

środa, 7 października 2015

Jesienny "niechcemisizm"

Jesień. W niektóre jesienne poranki, w te ponure i nijakie chciałoby się nie wstawać z łóżka. Chciałoby się poleżeć pod ciepłą kołderką, powylegiwać... A gdyby tak jeszcze jakaś dobra dusza przyniosła do łóżka kubek kawy i rogalika, byłoby naprawdę cudownie.
Jak by to było pięknie z tą kawką leniuchować w koszuli nocnej, obejżeć po raz kolejny ulubiony film, poczytać ulubioną książkę (czy tylko jak tak mam, że czytam niektóre książki wiele razy?).

Takie mam marzenia...
Ale mama energicznego maleństwa musi takie marzenia odłożyć na bliżej nieokreślone "kiedyś tam". Jesień, czy nie, trzeba wstać, zrobić śniadanie, pobawić się, iść na spacer. Trzeba. Choć czasami już człowiek ma dosyć tych spacerów. Bo ileż można zachwycać się gołębiami i babkami z piasku...

Chciałoby się zrobić jakieś jesienne porządki. Zaprowadzić ład w całym otoczeniu. Oddać wszystko, co niepotrzebne. Odłożyć wszystko na miejsce. Ale ile by się człowiek nie napracował, i tak zaraz wdepnie w jakąś plastikową kozę, czy gumową małpę. W takich momentach ogarnia przekonanie, że odkłądanie wszystkiego na miejsce ma tyle sensu, co wtaczanie kamienia pod górę, przez pewnego mitycznego Greka... I tyle w temacie porządku.

Zmęczona jestem. Jsienny "niechcemisizm" mnie dopadł. Są na to jakieś sposoby?

środa, 16 września 2015

Twoje dziecko pali!

Być może spoglądasz z uniesioną brwią na powyższy tytuł i zastanawiasz się, o co mi do jasnej ciasnej chodzi? Może myślisz sobie: "Moje dziecko nie pali. Gdzież by tam! Palą czasami nastolatki, którym zależy na akceptacji grupy. Ok, czasami też młodsze dzieciaki, ale to w rodzinach patologicznych. Takie, co to je podwórko wychowuje. My nie patologia, moje dziecko nie pali!"

Nie? Czy na pewno? Zastanówmy się.

Nie tak dawno szłam do parku z Małą i synkiem mojego kuzyna. Cioteczny Bratanek, czy jak by go tam nazwać, wcinał loda, więc zatrzymaliśmy się na skwerku i usiedliśmy wygodnie na ławce. Skwer jest długi, ławek wiele, ale akurat tuż obok nas usiadło dwóch młodych mężczyzn, z których jeden koniecznie musiał sobie zakurzyć. Mógłby ktoś powiedzieć, że to przecież nie szkodzi, to na świeżym powietrzu. A właśnie, że szkodzi. Czułam dym. A w dodatku dym, który widzimy i czujemy nosem, to tylko niewielka część paskudztwa, które w czasie palenia unosi się w powietrzu. Zabrałam dzieci, ale na odchodnym nie mogłam powstrzymać się przed pytaniem: Dlaczego pan pali przy dzieciach? Chłopak popatrzył na mnie ze zdumieniem bezgranicznym, jak gdybym odezwała się do niego po chińsku. Odpowiedzi nie znalazł. A przecież ten pan z rozdziawioną ze zdziwienia buzią nie jest wyjątkiem. Codziennie spotykam w parku ludzi siedzących przy placu zabaw, przy bawiących się dzieciach i palących. Czasami mam ochotę zapytać bardziej dosadnie: Człowieku, co ja ci zrobiłam, że trujesz moje dziecko?!


Palenie bierne szkodzi. Prawie tak samo, jak palenie aktywne. A najbardziej szkodzi dzieciom. W dymie tytoniowym jest wiele związków chemicznych (chyba ze 4000), z których około 40, to substancje rakotwórcze. Przy czym w dymie unoszącym się z tlącego się papierosa ich stężenie jest wyższe, niż w dymie, którym zaciąga się palacz. Czyli palący serwuje stojącemu obok dziecku więcej trucizny, niż sam wciąga. Fakt, że dzieje się to na świeżym powietrzu, niewiele zmienia. No zastanówcie się sami, czy pozwolilibyście, aby ktoś przy Waszym dziecku rozpylał np. gaz łzawiący i tłumaczył, że “to przecież na powietrzu”? Cząsteczki toksyn, to nie Power Rangers- nie teleportują się w jednej sekundzie. Oczywiście jeszcze gorzej jest, gdy gdy ktoś pali przy dziecku w pomieszczeniu. Nieraz palacze “dmuchają za okno”, albo “palą tylko w kuchni”. Toksyny mają w nosie to, gdzie dmuchasz i w którym pomieszczeniu palisz. Rozłażą się wszędzie. A palenie tylko w jednym pomieszczeniu, gdy w domu nie ma drzwi i wszystkie pomieszczenia są otwarte, ma tyle samo sensu, co wydzielanie w basenie strefy do sikania.

Nawet jeśli palisz w pomieszczeniu tylko wtedy, gdy dziecka nie ma, a potem wietrzysz, i tak fundujesz mu dawkę silnych kancerogenów. To jest tak zwane palenie z trzeciej ręki. Jak to działa? Toksyny osiadają na powierzchniach. Nawet jeśli woń dymu już się ulotniła, meble, podłogi, ubrania pokryte są warstwą toksyn, które na dodatek wchodzą w reakcję z obecnym w powietrzu kwasem azotowym- tak powstają nitrozoaminy, które są kancerogenami (rakotwórczymi paskudztwami). Nalot utrzymuje się na powierzchniach bardzo długo, dnie, miesiące. Nawet rok. Jeśli palisz w pomieszczeniu systematycznie, jest on obecny stale. I jest wchłaniany przez dzieci.
A nawet jeśli wspaniałomyślnie wynosisz się ze swoim dymkiem na balkon, a po powrocie bierzesz dziecko w objęcie, to i tak fundujesz dziecku porcję trucizny, która została na Twoim ubraniu. O nie, nie wymyślam, ona naprawdę tam jest!
Ojejku, jest, no i co z tego? Tak małą ilość nie może przecież zaszkodzić. Nie może? Skąd wiesz? Tak naprawdę nie ma czegoś takiego, jak “bezpieczna” dawka nikotyny i innych toksyn. Przyjmuje się, że każda dawka jest dla dziecka szkodliwa. A co to znaczy szkodliwa?

Palenie bierne lub z trzeciej ręki osłabia odporność, przyczynia się do powstawania alergii i astmy,  osłabia serduszko, zmniejsza ilość tlenu we krwi. W gratisie daje skłonność do zapalenia płuc, nieżytu oskrzeli, anginy, zapalenia zatok, zapalenia ucha środkowego, a dłuższej perspektywie przyczynia się też do powstania raka płuc, wątroby, trzustki, jamy ustnej, przełyku i krtani, białaczki, nadciśnienia i choroby niedokrwiennej serca.  Może też być przyczyną nadpobudliwości, kłopotów z koncentracją i przyswajaniem wiadomości. Niezła litania, prawda? I tak nie wymieniłam wszystkiego…

Możecie na to machnąć ręką, fuknąć, żem matka- wariatka, hipochondryczka, która za bardzo trzęsie się nad swoim maleństwem. Ale możecie też podejść do tematu poważnie. Poczytać wyniki badań, pomyśleć. I chronić swoje dzieci przed trucizną. Poprosić sąsiada, który pali na klatce, ciocię, która pali w czasie wspólnego spaceru, aby uszanowali zdrowie Waszej pociechy. Bo jest ono cenne.

fot.: Thong Vo, unsplash.com

piątek, 11 września 2015

Ręce przy sobie

Pogoda nas nie rozpieszcza. Wieje, siąpi. Miasto zrobiło się
szare i mokre. My się jednak pogody nie boimy. Mimo wszystko codziennie maszerujemy z Małą na spacer.
Dziś wyszłyśmy tak na luzie, bez wózka i bez tych “strasznych” szelek. Mała po ostatnim skoku rozwojowym bardzo się zmieniła i chyba w końcu zrozumiała, że uciekanie gdzie popadnie, na oślep, to nie jest zachowanie, które przystoi damom ;) 

Szłyśmy więc sobie przez osiedle, Mała zbierała napotkane cuda- żołędzie, listki, płatki róż- i zachwycała się wszystkim. Wyglądała uroczo.
Na tyle uroczo, że zaczęła zwracać uwagę przechodniów. Przechodzące panie zaczęły zaczepiać Małą, wyciągać do niej ręce, zagradzać jej drogę, klepać po policzku. Mała nie była zachwycona. Po pobycie w szpitalu zaczęła bać się obcych. Tam każdy obcy, który się pojawiał, robił coś nieprzyjemnego, albo bolesnego. Lekarz naciskał brzuszek, pielęgniarki kładły na stole i kłuły igłami rączki, nóżki, główkę… Dlatego każda obca twarz jest teraz potencjalnie groźna. A tak poza tym, to zastanówmy się, kto z nas, dorosłych chciałby, aby w czasie spaceru obcy ludzie szeroko otwierali do niego ramiona, dotykali głowy, twarzy, brali za ręce, pociągali za ubranie? Ja osobiście nie czułabym się z tym dobrze. A cóż dopiero taki mały człowieczek, który sięga tym obcym ludziom ledwie powyżej kolan.

Próbowałam taktownie bronić Małej przed zaczepkami, ale grzeczne i delikatne uwagi były zwyczajnie zbywane przez napotykanych ludzi. Zastanawiam się, jak w takim razie powinnam się zachować? Bardziej szorstko? Jak Wy byście postąpili na moim miejscu?
Jestem pewna, że wszyscy ci przechodnie nie mieli absolutnie żadnych złych intencji. Ludzie lubią dzieci. Maluchy- słodkie, niewinne, śliczne- uwalniają prawie w każdym wszystko to, co najlepsze. Wzbudzają sympatię, czasami rozbawienie. I z tej właśnie sympatii ludzie zaczepiają dzieci. Ja to rozumiem. Ale należy pamiętać, że dziecko to też człowiek. Dziecku również należy się szacunek. Dlatego powinniśmy dbać, by nie naruszać granic prywatności dzieci. Każdy z nas ma swoją strefę komfortu, nie lubimy, gdy obcy ludzie za bardzo zmniejszają dzielący nas dystans, gdy nas dotykają (poza uzasadnionymi sytuacjami, takimi jak badanie lekarskie, czy biznesowy uścisk dłoni). Wyobraźmy sobie, że wchodzimy na przykład do butiku, a ekspedientka, którą widzimy pierwszy raz w życiu obejmuje nas poufale ramieniem i wciąż w tym czułym uścisku oprowadza między wieszakami. Brr! Czujecie ten dyskomfort? Skoro my sami go czujemy, to dajmy prawo do zachowania swoich granic również dzieciom. Owszem, dzieciaki są zwykle bardziej otwarte i bezpośrednie od dorosłych. Dlatego wiele z nich lubi kontakt- nawet ten fizyczny- z innymi ludźmi. Wiele, ale nie wszystkie. Jeśli jakieś dziecko nie chce być serdecznie klepane po policzku, dajmu mu do tego prawo. 

Jeśli chcemy wychować dziecko, które szanuje ludzi, dbajmy o to, by ono samo doświadczało szacunku. To jedna z najlepszych lekcji.

piątek, 4 września 2015

Szpitalny klimat

Zupełnie zapomniałam o moim blogu. Ale powód tego zapomnienia był naprawdę ważny.
W zeszłą środę Mała po raz pierwszy w życiu dostała gorączki.Nie gorączkowała nawet w czasie bronchitu. A teraz masz! Spędziłam noc robiąc jej chłodne okłady, ale i tak rano trafiłyśmy do szpitala. Mała miała infekcję układu pokarmowego i zaczynała być odwodniona. Na szczęście trwało to tylko cztery dni. Potem jeszcze kontrole, badania... Ale już minęło, a Mała znowu śmieje się i rozrabia. Kocham to rozrabianie :)

Niby to nie było nic poważnego. Biegunka i gorączka- to się dzieciom zdarza. Całe szczęście, że nic gorszego, bo przecież tak wiele maluchów bardziej cierpi. A mimo przyglądanie się, jak Mała cierpi, słuchanie jej żałosnego płaczu w czasie niektórych zabiegów i tak było trudnym przeżyciem.
Tu na szczęście dostałyśmy dużo wsparcia. Nie tylko od najbliższych, ale też ze strony personelu medycznego. Tak, naprawdę otaczały nas przemiłe, bardzo troskliwe i fachowe pielęgniarki. W ogóle mamy w Polsce fachowe, dobrze wykształcone (choć nie zawsze tak miłe) pielęgniarki.

Spędziłam dwa lata w Norwegii, tam urodziłam Małą i zdążyłam nieco poznać norweską służbę zdrowia. Jeśli chodzi o poziom kwalifikacji personelu medycznego, to Polska wypada zdecydowanie na plus. Trudno w to uwierzyć? To prawda. W szpitalu, w którym rodziłam była tylko jedna pielęgniarka, która umiała pobierać krew, robić zastrzyki i zakładać wenflony. Jedna. W szpitalu wojewódzkim. Myślałam, że to jakaś anomalia. Rozmawiałam jednak ze znajomą pielęgniarką, która pracuje w norweskim domu opieki i z innymi pielęgniarkami. To nie anomalia. To norma.
Poziom wiedzy i umiejętności polskich lekarzy i pielęgniarek wypada przy ich norweskich kolegach zdecydowanie lepiej. To daje duże poczucie bezpieczeństwa i komfortu.

Żeby jednak nie było tak pięknie i cukierkowo, dołożę do tego opisu polskiej służby zdrowia łychę dziegciu. O ile w Polsce lepsze jest to, czego nie można kupić za pieniądze, czyli wiedza, o tyle wszystko, co ma wymierną wartość materialną- tragicznie kuleje. Infrastruktura, wyżywienie...

Pobyt w szpitalu jest sytuacją stresującą. Szczególnie dla dziecka. Pobyt w oszklonym boksie bez dobrej wentylacji, z łuszczącą się farbą na suficie i innymi podobnymi atrakcjami zdecydowanie nie zmniejszał tego stresu. Przez oszklone ściany słychać było wszystko, co się działo w pobliskim pokoju zabiegowym i sąsiednich boksach, i widać było włączane w nocy światło. Możliwość wypoczynku i regeneracji sił równała się zeru. Małą budziły krzyki kłutych dzieci, trzaskanie drzwiami i inne interesujące efekty dźwiękowe. Boks był obskurny, niestarannie pomalowany olejnicą, tak że stara farba wyłaniała się spod maźnięć pędzla i nie miał dzwonka do dyżurki. Zatem, gdy Mała leżała pod kroplówką i nie mogłam jej ani na moment zostawić samej, a musiałam akurat wybrać się, gdzie król chodzi piechotą, to miałam problem...

No dobrze, trafiłyśmy do paskudnej części szpitala, ale przecież prawie wszystkie pozostałe części są pięknie wyremontowane- powiecie. To prawda. Szpital został wyremontowany i unowocześniony, ale o żywienie swoich pacjentów nadal nie dba. W ogóle.
Nie jest przecież żadną wiedzą tajemną fakt, że organizm zwalczający chorobę, lub odzyskujący siły po zabiegu chirurgicznym lub porodzie musi być dobrze, mądrze odżywiony. Potrzeba urozmaiconych posiłków, białek, węglowodanów, witamin i wszystkich innych szczegółów, na których znają się dietetycy, a których ja z lekcji biologii już nie pamiętam ;) Potrzeba odpowiedniej ilości kalorii, żeby ciało miało energię do walki. Tymczasem posiłki w polskich szpitalach słyną z tego, że nie są ani pożywne, ani urozmaicone. Jest to już tradycją, że jeśli ktoś leży w szpitalu, to krewni i przyjaciele spieszą do niego z owocami, jogurtami i innymi wartościowymi produktami, a najbliżsi przynoszą obiady, bo na wikcie szpitalnym żyć się nie da. Pacjentom, którzy nie mają rodziny może na takim jadłospisie grozić niedożywienie i osłabienie. Przyzwyczailiśmy się do tego, przyjęliśmy jako coś normalnego i nawet nie protestujemy, gdy za nasze ubezpieczenia ktoś serwuje nam paskudne i bezwartościowe żarcie (wybaczcie, trudno określić to inaczej).

Po porodzie w norweskim szpitalu dostałam smaczny i obfity posiłek, bo przecież po takim wysiłku byłam wściekle głodna ;) Później przez całą dobę miałam dostęp do obficie zaopatrzonego bufetu. Warzywa, różne rodzaje nabiału, wędliny, pieczywo i napoje były stale do mojej dyspozycji. Trzy razy dziennie dostawałam wartościowe i sycące posiłki. Fakt, czasami były zbyt ciężkostrawne (typowo norweskie) i uczulające, nie zawsze nadawały się dla mam karmiących, ale głodna nie byłam nigdy.

Podobnie wygląda szpitalne żywienie w Niemczech i innych krajach Europy. Czyli da się? Da się. Tylko jak to zrobić w Polsce? Czy musimy najpierw znaleźć wielkie złoża ropy, by w naszych szpitalach znalazło się wartościowe, zdrowe jedzenie?

środa, 26 sierpnia 2015

Sprzątanie, to wyzwanie!

Mała jest absolutnie cudowna! Wiem, wiem, każda matka myśli tak o swoim dziecku (i słusznie), ale cóż, tak jest. Jest cudowna, gdy się śmieje i poznaje świat.  Ten jej uśmiech i zmarszczony nosek, gdy na jaw wychodzi jakaś "nowa" właściwość danego przedmiotu, jakieś "nowe" prawo fizyki- bezcenne! Uwielbiam te chwile. Ale uważam, że jest cudowna nawet w tych trudnych chwilach.  Gdy ma kolejny skok rozwojowy, albo dokucza jej wyżynający się właśnie ząb trzonowy. Fakt, lekko wtedy nie jest. Mała marudzi, popłakuje, sama nie wie czego chce i jedyne, co ją zadowala, to przytulanie się do mamy (to dziwne, bo zwykle niekwestionowanym idolem jest tata). Nie można wtedy robić absolutnie nic. Nawet próba zaparzenia kawy kończy się tym, że mały, płaczący ludek uwiesza się na moich nogach, odpycha od szafki (siłę ma zdumiewającą) i domaga się przytulasa. Teraz, natychmiast. Gotowanie obiadu, sprzątanie, przygotowanie się do spaceru jest wtedy czymś ekstremalnym, bo wszystko trzeba robić z zapłakanym maluchem na ręku (a moja "kruszyna" do lekkich nie należy). Nie jest łatwo, ale biorę głęboki wdech i myślę sobie o tym, że kiedyś będę tęsknić za tym, żeby moja córcia tak się do mnie przytulała. Wyrośnie pewnie szybciej, niż bym chciała i nie będzie już tak często obejmować mamusi za szyję. Dlatego uważam, że te chwile totalnego "mamoprzyklejenia" też są wspaniałe.

Ale cudowność bycia razem to jedno, a stan, w jakim znajduje się przez to mieszkanie, to już inna kwestia. Zarówno odkrycia i radosne psoty, jak i "mamoprzyklejenie" zostawiają na nim swój ślad. Swoją małą cegiełkę dokłada też Mężon- zmęczony i roztargniony coraz częściej zapomina coś odłożyć na miejsce. A ja... ja go rozumiem, odłożyłabym za niego ale biegnę wziąć objęcia Małą, która głośno szlocha (sama nie wie, z jakiego powodu, ale nie wątpię, że jest to powód poważny). Efekt tego wszystkiego jest... opłakany. I nie to, żebym się czepiała. Nigdy nie byłam typem pedantki. Układanie ręczników w taką kosteczkę, żeby nie było widać brzegów, czy składanie w równą kostkę prześcieradła z gumką, to nie w moim stylu. Zdecydowanie wolę lekki artystyczny nieład, niż mieszkanie- muzeum, tak nieskazitelne, że aż nie widać, że ktoś w nim mieszka. Powiedzmy sobie jednak szczerze: czym innym jest zostawiona na stoliku książka, niezbyt idealnie złożony ręcznik w szafie, czy lekki nieład na biurku, a czym innym już blat kuchenny nieposprzątany po gotowaniu obiadu, nieumyte naczynia, plamy małych rączek na meblach, okruchy na podłodze i porozrzucane wszędzie zabawki. To już nie jest lekki nieład. To jest sytuacja, która nieuchronnie zmierza w stronę bezlitosnego syfu! Syf, to już stan, w którym poczucie spokoju i harmonii w domu spada do zera, odpocząć się nie da, a zaproszenie kogoś na kawę może narobić wstydu.
Skoro już do tego doszło, to naprawdę najwyższy czas coś z tym zrobić!

Tak, łatwo powiedzieć. Ale co zrobić? Wysłać Małą i Mężona na długie wakacje do Paragwaju, albo na inny koniec świata, niech tam brudzą? Przecież ja bez nich z nudów umrę :) Zamykać Małą w kojcu na całe dnie? A tam, u nas nawet kojca nie ma.

Wiadomo, jak trwoga, to do bloga ;) Gdy w końcu udało mi się uśpić Małą (jejku, gdzie te czasy, gdy zasypiała o osiemnastej lub dziewiętnastej i spała do rana?), zrobiłam sobie dobrą kawkę zbożową, odpaliłam internet i znalazłam. Tadam! Niebałagankę znalazłam. Niby nie pisze nic nowego, nic odkrywczego, a cudowna jest :)

Poczytałam, zmotywowałam się, zawzięłam się i następnego dnia zaczęłam.
Najbardziej wzięłam sobie do serca to, że na sprzątanie nie trzeba mieć dużo czasu. Wystarczy znaleźć chociaż kwadrans dziennie. I ten kwadrans solidnie przeznaczyć na wykonanie jakiegoś zadania. Jedno okno, jedna szuflada, jeden kąt. Okazało się, że naprawdę dużo da się zrobić w piętnaście minut. A tak mało czasu zawsze się jakoś znajdzie.

Zaczęłam też dokładnie planować sprzątanie- oczywiście te bardziej czasochłonne zadania. Jestem z tych, co wierzą w słowo pisane. Jeśli mam coś napisane, to zrobię. Więc planuję, zapisuję i działam.

Wzięłam sobie też do serca to, że czasami planowanie działania zajmuje więcej czasu, niż jego wykonanie. Więc zamiast siedzieć i myśleć, jaka jestem zmęczona i jak dużo mam do zrobienia, po prostu wstaję i robię te drobniejsze rzeczy. Starcie jednej plamki, podniesienie jednej zabawki nie wymaga planowania, wymaga tylko pokonania własnego "teraz nie mam siły".

I najważniejsze- żeby mieć tę siłę właśnie, trzeba naprawdę odpoczywać. Odpisywanie na zaległe maile, płacenie rachunków przez internet, czy spacer... po zakupy- nie liczy się jako odpoczynek. W naszym przypadku sprawdzają się spotkania z rodziną. W otoczeniu życzliwych ludzi Mała chętnie odkleja się od rodziców, z babciami i ciociami czuje się znakomicie, a my możemy po prostu siedzieć, pić kawę i nic nie robić. Cudnie. Po takim rodzinnym seansie mam siłę do latania na szmacie ;)

Dzięki temu mieszkanie nareszcie zaczyna wyglądać przyjemnie. Do stanu docelowego jeszcze trochę brakuje, ale jest lepiej.
A czy Wy macie jakieś patenty na utrzymanie porządku w domu, w którym jest dziecko?

Mała oczywiście brudzi nadal i nadal miewa napady "mamoprzyklejenia". Uczę ją odkładać po sobie, podnosić, sprzątać. Wychodzi różnie i pewnie ta nauka będzie długim procesem- nie mam co do tego złudzeń. Ale też wiem, że nauka będzie dla Małej łatwiejsza, gdy dostanie od rodziców dobry przykład. Mężon to rozumie, dlatego on też stara się jak może. Kochany jest, prawda? :)


Nie wiem, jak długo uda nam się ten stan utrzymać. Liczę na to, że dobre zwyczaje wejdą nam w nawyk już na dobre. Życzcie nam powodzenia. A puki co- wszystkie ciotki i koleżanki zapraszam na kawę :)


środa, 19 sierpnia 2015

"Pijak" też człowiek

Szliśmy do parku- Mężon, Mała i ja- a on leżał na schodkach do zamkniętego sklepu.
Bezdomny alkoholik. Znamy go z widzenia. Wiemy dobrze, że pije. W tym stadium nie da się już tego ukryć. To już opadanie na dno, ten żałosny moment, gdy nałóg depcze człowieka, poniewiera nim. Znamy go, bo czasami zaczepia nas i domaga się pieniędzy. Nie, nie prosi. Domaga się. Ta natarczywość graniczy z agresją. Odmawiamy, bo wiemy, że to na alkohol. Mimo to jego widok nie budzi nigdy irytacji, tylko współczucie. Tak, współczuję mu serdecznie. Kłuje mnie w serce widok takiego upodlenia, takiej nędzy. Zastanawiam się, co się w jego życiu stało. W którym momencie coś poszło źle. Bo przecież nie zawsze był taki. Na pewno nie. Nawet jeśli niszczy swoje życie od wczesnej młodości, to przecież kiedyś musiał być dzieckiem. Takim słodkim, czystym i niewinnym maleństwem, jak Mała. Co się stało z jego życiem? Zawsze się nad tym zastanawiam…
Wyłożył się na brzuchu, głowa smętnie zwisała mu ze schodka, broda oparła się o kafelki. Pomyślałam z ulgą, że to dobrze, bo w tej pozycji na pewno nie zakrztusi się własnymi wymiocinami. Przystanęłam nad nim, żeby upewnić się, czy oddycha. Było widać delikatny ruch unoszących się i opadających pleców- wdech, wydech.
Za plecami usłyszałam dobrze mi znane słowa przechodnia: “Pani, on pijany jest”. Wypowiadane zawsze tym samym tonem, który oznacza, że przy pijanym nie warto się zatrzymać. Pijanemu się nie pomaga.

Niedawno pisałam o tym, że warto pomagać ludziom na ulicy (klik). Warto, bo może uratować to czyjeś życie, lub zdrowie. Wspomniałam też o eksperymencie społecznym, z którego wynika, że Polacy raczej nie garną się do pomagania. I właśnie to mi po łbie ostatnio chodzi. Dlaczego? Dlaczego nie wyciągamy pomocnej dłoni? Przecież każdy z nas chciałby otrzymać pomoc, gdyby jej potrzebował. I nie jest wykluczone, że każdy w którymś momencie życia będzie w takiej sytuacji. A mimo to nie dajemy innym tego, co sami byśmy chcieli otrzymać. No dlaczego, ja się pytam! Nie rozumiem…

Zajrzałam do swoich starych podręczników z psychologii. Niewiele tego, bo też nie moja to specjalność. Ciekawości mojej to nie wyczerpało, więc popytałam bliskich. I wiecie co? Często powtarzała się jedna odpowiedź: Jeśli ktoś leży na chodniku, to pewnie jest pijany. Pijany, czyli nic mu nie jest. Nie potrzebuje pomocy. Pochlał, to niech leży.

Przypominam sobie wiele takich sytuacji, gdy sama udzielałam komuś pierwszej pomocy. Wiele razy słyszałam od przechodniów: Pani zostawi go, on pijany jest!
Problem w tym, że ludzie, którym pomagałam, zazwyczaj pijani nie byli. Cukrzyca, epilepsja (padaczka), problemy z krążeniem, chory błędnik, odwodnienie w czasie upału… Wszystko to może wyglądać podobnie, jak upojenie alkoholowe. Na pierwszy rzut oka trudno to odróżnić. Jedynym skutecznym sposobem jest podejście i nawiązanie kontaktu.

Poza tym, nawet osoba upojona alkoholem, nawet ktoś nazywany pogardliwie “pijakiem”, czy jeszcze gorzej “żulem” jest człowiekiem i również może potrzebować pomocy. Choroba alkoholowa, bezdomność, nawet- mówiąc dosłownie- brud i odór nie powinny być powodem, dla którego pozwolimy komuś tak po prostu umrzeć bez otrzymania pomocy. Przecież nikt nie dał nam moralnego prawa by segregować ludzi na lepszych i gorszych. A taki “żul” może jeszcze w życiu osiągnąć więcej, niż ja.

Znakomitym przykładem może tu być mój znajomy, Henryk Krzosek. Myślę, że Heniu nie obrazi się, że się na niego powołuję, bo sam otwarcie mówi o swoim życiu w swoich programach i pisze w książce “Bóg znalazł mnie na ulicy i co z tego wynikło” (polecam). Henryk był właśnie takim brudnym, śmierdzącym (no nie owijajmy w bawełnę), bezdomnym alkoholikiem. Ludzie mijali go na ulicy obojętnie. Świadectwo jego życia na ulicy zawarte w książce było dla mnie… obrzydliwe. Wstrząsające. Po ludzku patrząc, był “nikim”. Teraz występuje w telewizji, pisze, a przede wszystkim pomaga ludziom lepiej żyć i daje nadzieję.

Dlatego warto dobrze się zastanowić, zanim minie się obojętnie jakiegoś “żula”. Tym bardziej, jeśli śpi w pełnym słońcu, albo na mrozie. Ja sama zawsze przystaję na chwilę i przyglądam się uważnie- czy się porusza, czy oddycha. Zazwyczaj to widać, nie trzeba ich nawet dotykać.
A co, jeśli jednak trzeba takiego człowieka dotknąć? Przecież można się czymś zarazić! Dobra wiadomość jest taka, że ani wirusem HIV, ani żółtaczką typu C nie można zarazić się przez sam dotyk. Złe wiadomości są dwie. Po pierwsze: owszem, człowiek, który grzebie w śmietnikach i raczej się nie myje, może mieć na sobie sporo chorobotwórczych drobnoustrojów. Po drugie: tak naprawdę, to chorobotwórczymi bakteriami i wirusami możemy się zarazić od każdego, a szczególnie od… swojego dziecka. Nie wierzycie? Sprawdźcie tutaj- klik.
Wracając jednak do udzielania pomocy, to sprawa jest prosta jak nogi Joanny Krupy. Wystarczy mieć przy sobie rękawiczki. Dobry zwyczaj, który pomaga w wielu nieprzewidzianych sytuacjach. Para lateksowych lub nitrylowych rękawiczek (polecam nitryle- są mocniejsze i nie uczulają) uchroni nas przed kontaktem z różnymi paskudztwami, szczególnie, jeśli musimy dotykać krwi lub innych płynów ustrojowych. Koszt jednej pary, to około 40 groszy i zmieści się ona w każdej kieszeni i torebce. Ktoś musiałby wyjść na ulicę chyba w samym bikini i japonkach, żeby nie mieć ich gdzie schować ;) A jeśli jeszcze znajdziesz w sobie na tyle motywacji, by kupić w aptece malutką maseczkę do sztucznego oddychania, to już w ogóle jesteś gotowy na każde wyzwanie :)
Kiedyś zawsze miałam przy sobie małą apteczkę- rękawiczki, gaziki, plaster, bandaż, maseczka. Teraz, szczerze mówiąc, moją torebkę zawalają pieluchy i inne niezbędniki Małej. Ale do apteczki trzeba wrócić. Przydaje się!

No dobra, przed jakimś zakażeniem można się zabezpieczyć- powiecie- ale osoby upojone bywają też agresywne. Jak zabezpieczyć się przed tym? Hmm, rzeczywiście, to się może zdarzyć. Choć mnie osobiście nigdy nie zdarzyło się, aby mnie ktoś zaatakował. A przecież nie jestem zbyt postawna.
Zasada jest prosta- gdy sprawdzamy, czy ktoś jest przytomny, gdy próbujemy obudzić, nigdy nie bijemy po twarzy. Wszystkie czynności wykonujemy spokojnie, by nie sprawiać wrażenia, że jesteśmy agresywni. Kiedy klękamy przy poszkodowanym, uklęknijmy tylko na jedno kolano, tak aby drugie stanowiło barierę między rękami poszkodowanego, a nami. Jeśli upojona osoba nagle się obudzi i wystraszona spróbuje nas uderzyć, kolano nieco nas osłoni.
Jeśli mimo to obawiacie się podejść do pijanego człowieka, a podejrzewacie, że coś mu jest, zadzwońcie po pomoc. Jeśli wybierzecie numer 112 i dokładnie opiszecie sytuację, dyspozytorka sama zadecyduje, kogo należy tam posłać. Wystarczy, że poczekacie w pobliżu na przyjazd straży miejskiej, policji lub ratowników medycznych.

Jasne, to zabiera cenny czas i wymaga odrobiny poświęcenia. Wywołuje pewien dyskomfort. Ale przecież ludzkie życie jest tego warte.

P.S.
Nie jestem ekspertem do spraw pierwszej pomocy. Przez kilka lat działałam w Maltańskiej Służbie Medycznej, ale to była bardzo dawno temu. Poza tym nigdy nie byłam instruktorem pierwszej pomocy. Dlatego jeśli chcecie zaczerpnąć rzetelnej i obszernej wiedzy na temat udzielania pomocy, zapiszcie się na profesjonalny kurs. Są organizowane w całej Polsce przez wspomnianą już MSM, uczelnie medyczne i inne organizacje. Wujek Google powiem Wam wszystko ;)

Jeśli macie jakieś uwagi lub refleksje odnośnie tekstu, zachęcam- piszcie.


foto: Austin Ban, www.unspash.com

sobota, 15 sierpnia 2015

Jedenaste: nie porównuj dziecka swego ani żadnej cechy, która jego jest

Pisałam niedawno o strasznym narzędziu tortur, jakim są szelki bezpieczeństwa. Być może wychwyciliście wtedy jeden szczegół. A mianowicie komentarz jednej z mam:  U mnie w rodzinie nigdy nie było czegoś takiego i jakoś dzieci potrafiły się słuchać i chodzić za rączkę. Dzisiaj widziałam przykład jak maluszek sam dał mamie rączkę do prowadzenia.
Można to rozumieć jako: U mnie w rodzinie dzieci są grzeczne, podatne na działania wychowawcze, a u ciebie niestety już nie jest tak pięknie.


Wracam do tego, bo takich “opowieści Kapitana Misia” słyszę dość dużo i z dużą częstotliwością. Pewnie to znacie.
“Moja Martynka ma już osiem ząbków. A twoja Mała?”
“Kiedy zaczęła chodzić? Bo mój Gabryś to poszedł na nogi, jak miał osiem miesięcy”.
“A nasza Ania to już siusia do nocniczka. Wysadzacie już Małą?”
Imiona dzieci oczywiście są fikcyjne, ale zdania- nie.


Porównania… Przypadłość niektórych mam i babć. Jednym podnosi samopoczucie- bo mam takie super dziecko/ wnuczątko, bo ja jestem taką fantastyczną mamą/ babcią.
Innych wprawia to w poczucie winy i frustrację. Bo skoro moje dziecko jeszcze nie chodzi, nie zjada obiadu z dwóch dań, nie ma paszczy pełnej mleczaków i nie recytuje Miłosza z odpowiednią intonacją, to pewnie coś robię nie tak. Coś zaniedbałam. Nic to, że niewinne dziecię ma jeszcze ładnych parę miesięcy, zanim jego brak umiejętności chodzenia, czy mówienia zacznie być niepokojący i godny konsultacji z lekarzem. Nic to, że dzieć mieści się w normach rozwojowych (a nawet jeśli ciutkę się nie mieści, to też jeszcze nie powód do paniki).


Nie chciałabym tu w żaden sposób oceniać, piętnować mam i babć, które porównują dzieci. Często nie mają one świadomości, że u innej mamy mogą wywołać negatywne emocje i pewnie wcale tego nie chcą.  Czasami takie pytania dyktuje zwykła życzliwa ciekawość i chęć wymiany informacji. Powodów może być z resztą tak wiele, jak wiele jest ludzkich charakterów, temperamentów i historii. Uważam jednak, że porównywanie dzieci nie jest dobre nawet wtedy, gdy intencje rozmówczyni są czyste. Z ważnych powodów.


Czy ja sama się tym przejmuję? Szwagierka nazwała mnie ostatnio “mamą wyluzowaną” i chyba trafnie to ujęła.
Cóż, dopóki mam pewność, że Mała jest zdrowa i normalnie się rozwija, ta matczyna/ babcina komparatystyka obchodzi mnie tyle, co kolejny odcinek Mody na Sukces ;) Co innego mnie jednak martwi. A mianowicie los dzieci tych domorosłych komparatystów.


Powiedzmy sobie jasno i prosto: dziecko też człowiek. Oczywista oczywistość, powiecie. Niestety wiele osób jakby o tym zapominało. Zatem przypominam: dziecko jest człowiekiem, osobą, a więc jednostką całkowicie indywidualną, odrębną, niepowtarzalną. Oryginalną bardziej, niż łowickie wycinanki. I owszem, możemy być dumni z tego, że przypadła nam rola wychowania tak wspaniałej osoby (ta duma nieraz nam gdzieś umyka w wysypisku zabawek na dywanie, plamach z soku na obrusie i zalewie innych mniej lub bardziej męczących detali, ale jest, prawda?). Ale po pierwsze: ta indywidualność oznacza, że dziecko ma prawo rozwijać się w swoim własnym tempie. Zmuszanie, poganianie, psychiczne naciski, praktyki zakrawające niemal o tresurę- są dla dziecka krzywdą. Po drugie: dziecko nie jest przedmiotem, który mamy na własność. O ile ktoś może się popisywać swoim samochodem, domem, torebką od Chanel (mało eleganckie, ale jeśli ktoś lubi…), o tyle popisywanie się swoim dzieckiem jest już naganne. Dlaczego?!- zakrzykniecie być może przed monitorem. Przecież mój Antoś/ Dawidek/ Maciuś jest taki zdolny, takie ma wrodzone predyspozycje, talenty, że aż grzech go nie chwalić.


I tu dochodzimy do sedna. Mówiąc dziecku, że jest zdolne, przypinamy mu pewną etykietę. Kierunkujemy jakoś jego sposób patrzenia na siebie. Zdolny znaczy- ponadprzeciętny. Przewyższający innych. I może Twoje dziecko faktycznie przewyższa niektóre dzieci w danej dziedzinie. Ale prędzej czy później czeka je jakieś niepowodzenie, czy konfrontacja z kimś jeszcze lepszym. Co wtedy? Jak wtedy Twoje dziecko będzie postrzegało swoją osobę? Jak sobie z tym poradzi? Jak Ty będziesz je postrzegać? Czy okażesz wtedy bezwarunkowe wsparcie, miłość, na którą nie trzeba w żaden sposób zasłużyć, czy może rozczarowanie i frustrację?
Ucząc dziecka porównywania się z innymi, prawdopodobnie przemycisz na rodzinny pokład pasożyty w postaci próżności, zazdrości i zgorzknienia, selekcjonowania ludzi na lepszych i gorszych. Kiepski ładunek…


No tak, ale czy chwalenie dziecka nie jest po to, by rozwinąć w nim pewność siebie? Owszem i jest to potrzebne. Ale chwalmy dzieci tylko za to, na co mają faktyczny wpływ*. Dziecko nie wybiera sobie talentów, ale ma wpływ na to, jaki nakład pracy i w coś włożyło, czy było przy tym staranne i wytrwałe. I to chwalmy z czystym sumieniem. Rozwijamy w ten sposób nie tylko pewność siebie, ale też motywację do działania i podejmowania wyzwań.


To wszystko jednak napisałam o porównywaniu powiedzmy “na plus”. Czasami jednak bywa gorzej i rodzice porównują swoje dzieci z innymi po to, by wytknąć jego braki.
“Wojtuś już tak ładnie woła na nocniczek, a ty nie!”
“Ania tak ładnie pisze, a ty to bazgrolisz jak kura pazurem”
Wszystko oczywiście dla dziecka dobra (a jakżeby inaczej!), po to, by zdopingować je do większych starań. Jak taki doping działa? Drogie Mamy, zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie, że słyszycie od męża takie oto zdania: “Moja mamusia robi lepsze kotleciki i lepiej prasuje moje koszule. Chyba mogłabyś się bardziej postarać! Moja była dziewczyna tak świetnie dbała o dom, a ty nawet dobrze posprzątać nie potrafisz”. Wyobraziłaś to sobie? I co, pewnie wcale nie czujesz się zraniona, zlekceważona, poniżona. Ależ nie, zapewne masz w sobie teraz o niebo więcej radosnej werwy do działania. Prawda? Jeśli jednak jakimś cudem tak nie jest, to zastanów się przez chwilę, jak musi się czuć Twoje dziecko...

Z tym porównywaniem, to po prostu… dajmy sobie spokój. Nasze dzieci są cudowne niezależnie od tego, czy są w czymś szczególnie uzdolnione, czy nie. Są cudowne, nawet wtedy, gdy nie spełniają norm rozwojowych, nie siadają, nie chodzą, nie mówią. Nie są wtedy gorsze, tylko potrzebują pomocy, a w zamian za to jeszcze bardziej uczą miłości. A każda z nas- niezależnie od osiągnięć pociechy- jest najcudowniejszą mamą na świecie. W oczach swojego dziecka.



Jeśli chcesz podzielić się ze mną opinią i uwagami dotyczącymi tekstu, to zapraszam do komentowania :)



foto: Shlomit Wolf, www.unsplash.com

wtorek, 11 sierpnia 2015

Rozejżyj się dookoła

Jestem zdecydowanie stworzeniem ciepłolubnym. Jak dla mnie, lato mogłoby trwać cały rok, przez tydzień  jedynie w puszczając na scenę kwitnącą, majową wiosnę,  subtelną złotą jesień na kolejny tydzień, a w okresie Bożego Narodzenia- śnieżną i wysrebrzoną szronem zimę. I tyle. Wystarczy.
Marzy mi się wieczne lato. Skoro nie mogę wyjechać na stałe gdzieś w tropiki,  to jestem przeszczęśliwa, gdy tropiki przybywają do mnie (a właściwie byłabym przeszczęśliwa, gdyby jeszcze nogi chciały się same depilować, a paznokcie u nóg- same malować, bo za tymi letnimi koniecznościami nie przepadam ;) Odpowiada mi to. Lekkie sukienki,  mrożona kawa i popołudnia nad jeziorem,  to coś, co tygrysy lubią najbardziej!
Przyznać jednak muszę, że dzisiejszy upał w końcu powalił na łopatki nawet mnie. Leżę i sapię. A Mała przesypia pół dnia w samej jedynie pieluszce. Nabrała ostatnio latynoskich zwyczajów- przesypia czas sjesty, by nabrać sił na wieczorną aktywność (wobec czego rodzice mogą jedynie marzyć o wieczorach tylko dla siebie). Ot, Hiszpanka się znalazła ;)

Skoro lato w końcu zmogło nawet zatwardziałego "ciepłoluba", to cóż dopiero mówić o tych, którzy za upałem nie przepadają... Wysokie tepretatury dokuczają osobom starszym, niemowlętom, chorym, zwierzakom. Szczególnie teraz łatwo o przegrzanie, odwodnienie, zasłabnięcie. Upał, który mnie na ogół sprawia przyjemność, innych może nawet zabić. Dlatego jest to czas, kiedy- mimo spowodowanej upałem ospałości- powinniśmy wszyscy być szczególnie uważni. Warto rozglądać się dookoła i reagować na sygnały ostrzegawcze. Podejście do kogoś, kto kiepsko wygląda albo tym bardziej do kogoś, kto siedzi lub leży na chodniku, nic nas nie kosztuje, a może uratować życie.

Oglądałam ostatnio nagranie przedstawiające pewien eksperyment społeczny*. Polegał on na tym, że młody mężczyzna w miejscach publicznych symulował nagły atak silnego bólu brzucha w miejscach publicznych. Celem eksperymentu było zbadanie, jak wiele osób będzie skłonnych udzielić mu pomocy. Wynik był zatrważający! Na 37 osób, które mijały, lub przyglądały się "potrzebującemu", pomogło mu jedynie 8. Pozostali byli zupełnie obojętni.

Nie chciałabym oceniać tych ludzi. Powodów takiego zachowania może być wiele, a ja- nie będąc ani psychologiem, ani socjologiem- nie czuję się kompetentna, by to rzeczowo wyjaśnić. Bardziej zainteresowani mogą jednak poczytać o efekcie widza, rozproszeniu odpowiedzialności i o tym, że mózg nie lubi być wyrywany ze schematów. Ważniejsze od przyczyn są jednak skutki- ludzie cierpią, a czasami nawet umierają otoczeni tłumem obojętnych osób, z pośród których każdy może być potencjalnym ratownikiem. 

Wystarczy niewiele. Czasami trzeba tylko pomóc usiąść w cieniu, podać wodę lub lek, zadzwonić po pogotowie. Jedna z bliskich mi osób wyszła dziś na chwilę z pracy, by odwieźć do domu staruszkę, która miała w pełnym słońcu przez pół godziny czekać na autobus. Mały- wielki gest.

Oprócz ludzi, naszej pomocy potrzebują też nasi "bracia mniejsi"- zwierzaki. Niestety ciągle słyszy się o psach zostawianych w autach lub na balkonach, bez dostępu do wody. Warto reagować, by nie skazywać tych uroczych stworzeń na śmierć w męczarniach.
Niedaleko wejścia do mojej klatki jest mały zakład fotograficzny. Obok jego drzwi stoi duża miska z czystą wodą, a powyżej wisi napis: WODA DLA TWOJEGO PSA. Takie proste, a takie dobre :) Każdy z nas może ofiarować zwierzakom trochę wody. Obok okienka piwnicy- dla kotów, na balkonie- dla ptaków. Koszt niemal żaden, a kto wie, może jakieś biedne, spragnione ptaszysko będzie tak wdzięczne, że już nigdy więcej nie zapaskudzi Ci samochodu ;)





*Eksperyment został zorganizowany przez Super Express. Zazwyczaj nie czytam, nie oglądam SE, ale mimo to uważam, że nagranie jest godne uwagi. Można zobaczyć je TU

środa, 5 sierpnia 2015

Szelki i inne narzędzia tortur

Kilka dni temu wyszłam z Małą i Mężonem na spacer. Bez wózka bo do parku mamy blisko a
samodzielne dreptanie sprawia Małej ogromną frajdę. Ewentualnie- gdy małe, pulchne nóżki się męczą- dobrze jest podróżować na ramionach taty :)
Od naszego domu do parku wiedzie ruchliwa ulica z kilkoma przejściami dla pieszych. Dlatego poza wózkiem zakładam Małej szelki bezpieczeństwa. Cudowny moim zdaniem wynalazek, dzięki któremu mam pewność, że moja rozbrykana kózka nie wpadnie pod samochód. 

Gdy tak sobie spokojnie spacerowaliśmy, zaczepiła nas jakaś uśmiechnięta, złotowłosa dziewoja, która... pogratulowała nam odwagi. "Bo to ludzie tak krzywo patrzą, tak jadem plują na te szelki... Sama bym kupiła swojemu dziecku, tylko się boję co ludzie będą gadać". Okazało się, że złotowłosa pani, podobnie jak ja, śledziła kilka dni wcześniej na jednej z "fejsbukowych" grup gorący wątek na temat szelek właśnie. Oj, oj, co tam się nie działo... W miejscu, gdzie matki- miłości i niewieściej delikatności pełne- pomagać sobie mają, leciały gromy i inwektywy. Dowiedziałam się, żem matka leniwa, idąca na łatwiznę, że nie uczę dziecka dyscypliny (toż to grzech niemal!) ani samodzielności, że traktuję moje dziecko jak zwierzę (!), hamuję ciekawość poznawczą itd. Przyjęłam to ze spokojem. Nie wiem, czy całkowita niewrażliwość na to, co mi wygarnęła internetowa społeczność jest przejawem rozsądku, czy może jestem jakaś aspołeczna ;) Ale mniejsza z tym. Szelek w każdym razie używam nadal i bardzo je sobie chwalę. Zastrzeżenia wyrażone tak subtelnie przez zacne grono matek można moim zdaniem łatwo rozwiać.

  • "Potrzeba trochę dyscypliny i cierpliwości do nauki chodzenia za rączkę, ale jak komuś się nie chce to wybiera lżejszą metodę tzw. smyczy. U mnie w rodzinie nigdy nie było czegoś takiego i jakoś dzieci potrafiły się słuchać i chodzić za rączkę. Dzisiaj widziałam przykład jak maluszek sam dał mamie rączkę do prowadzenia. Da się? Oczywiście, tylko trzeba tego chcieć". (To jeden z kilku podobnych głosów, w których generalnie chodziło o to, że przecież dziecko można nauczyć chodzić za rękę).
Kto powiedział, że mi się nie chce? Przeciwnie, zależy mi, uczę Małą przestrzegania zasad, pewnej dyscypliny. Uczę ją chodzenia za rękę (czasami owszem, podaje mi ją sama i idzie grzecznie przy mnie). Ale też rozumiem, że ta nauka będzie procesem. Dziecko osiąga jaką- taką zdolność samokontroli około trzeciego roku życia. Nie dlatego, że wcześniej mu się nie chce, czy jest złośliwe, nie dlatego, że leniwej matce się nie chce wychowywać dziecka. Tak po prostu rozwija się mózg. Od czternastomiesięcznego maluszka trudno wymagać dużej samokontroli i dyscypliny. I nie przeskoczę tego. Jeśli chcę osiągnąć dobre efekty wychowawcze, nie mogę tego dokonać siłą, gwałtem, tak, jak siłą nie uczyłam małej siadać i chodzić. Spokojnie czekam na jej gotowość rozwojową do każdego następnego kroku. Wiem, że ta gotowość przyjdzie. Puki co chodzenie jest dla Małej tak przyjemnym i fascynującym sposobem przemieszczania, stwarza tak wiele możliwości i dostarcza tylu odkryć, że pochłania ją bez reszty. Nic więc dziwnego, że Mała na ogół nie chce trzymać mnie za rękę. Ręka Mamy jest pomocna, gdy trzeba wdrapać się na schody i daje przyjemne poczucie wsparcia, gdy Mała czuje się onieśmielona. Ale tak poza tym, mamina ręka tylko przeszkadza. Bo gdy się chce obiema rączkami dotknąć kolorowego plakatu na słupie (zawsze to coś nowego, trzeba sprawdzić, jaki jest w dotyku i jak się zachowa pod naciskiem ręki), wyciągnąć obie rączki do wróbla, zerwać kwiatek z trawnika (to dopiero jest znalezisko!), to przecież nie można mieć jednej ręki uwięzionej. Dobrze to rozumiem i nie denerwuję się. Taki wiek, taki etap rozwoju. 


  • "Jestem przeciw takim rozwiązaniom. Dzieci uciekają bo są ciekawe wszystkiego albo potrzebują się wybiegać. Wystarczy im to umożliwić w bezpiecznych warunkach. Trzeba nauczyć gdzie można biegać,a gdzie iść za rączkę. Ochrona przed upadkiem to też żadna rewelacja. Bo jak nauczymy, że wszędzie ktoś za dziecko pilnuje bezpieczeństwa, to potem nie biedzie patrzeć gdzie idzie i dopiero będzie tragedia."
  • "Tak ale to jest złudny luz, poznaje świat w przeświadczeniu że zawsze Ktoś Ją przed "niebezpieczeństwem" zatrzyma, uchroni. Dziecko powinno samo uczyć się co jest dobre i bezpieczne a co nie".
Słusznie, dziecku trzeba umożliwić swobodną aktywność. Pytanie tylko, gdzie? Nie mam ogrodu. Podwórko przy naszej kamienicy, hmm... delikatnie rzecz ujmując nie nadaje się do biegania nawet dla psa (dziury po pas, ostre kamienie i szkła). Mamy dużo miejsca w mieszkaniu i Mała bryka tu swobodnie, ale kto by chciał siedzieć ciągle w domu i nie wyściubiać nosa w takie piękne lato? Więc gdzie? W parku? Owszem, nieraz biega całkiem swobodnie. Wpada w dziury wykopane przez psy, pcha się pod jadące rowery i rozbujane huśtawki, wpada do fontanny, ale pozwalam jej na to, bo przecież nie mogę jej uczyć, że zawsze ktoś ją pilnuje- bo "dopiero będzie tragedia" ;) A tak na serio, u dziecka dostrzeganie zależności przyczynowo skutkowych oraz pamięć również rozwijają się stopniowo. Maluch w drugim roku życia zazwyczaj nie rozumie, że pcha się w niebezpieczeństwo. Jeśli raz przytrzasnął sobie szufladą paluszki, możliwe, że zrobi to ponownie. Choćby głupia, leniwa matka nie wiem jak starannie uczyła, gdzie można biegać, a gdzie nie, maluch nie nauczy się tego ot tak, w czasie jednego pstryknięcia palcami. Jego mózg jeszcze nie jest do tego zdolny. Zawsze trzeba pilnować bezpieczeństwa dziecka w tym wieku. A pogląd, że wyrobimy w ten sposób złe nawyki, że dziecko nie nauczy się przez to samo unikać niebezpieczeństw ma tyle samo sensu, co twierdzenie, że od noszenia w wieku niemowlęcym na rękach, dziecko nie nauczy się potem chodzić.

  • "Skoro dziecko się buntuje i wyrywa to znaczy, że pozwalasz dziecku na takie zachowanie". 
Dziecko się buntuje, bo uczy się niezależności. To nie tylko normalne, ale nawet konieczne. Przecież nie chcemy, żeby nasze dziecko było całe życie uzależnione od nas. Chcemy, żeby było dojrzałe, pewne siebie i swoich możliwości, niezależne, wolne i asertywne. Chcemy, prawda? Bunt jest normalnym i prawidłowym etapem prowadzącym ku temu. Z całą pewnością bunt nie jest wynikiem wychowawczych zaniedbań rodzica. 

  • "A mnie bardziej zszokował pomysł plecaczka i dopinania do niego paska 'smyczy'... To tak jak u zwierząt. Wiem, że jesteśmy ssakami, ale chyba jeszcze górujemy nad zwierzętami? Chyba nie jestem tak nowoczesna, bo dla mnie to trochę sadystyczne".
Malutka dziecięca rączka ma naprawdę niesamowite zdolności w dziedzinie wyrywania się z rodzicielskiej ręki. Zdolności te mogą przejawić się w najmniej dogodnym momencie, to jest na ulicy lub w gęstym tłumie. Czy ochrona dziecka przed zaginięciem, albo co gorsza- śmiercią pod kołami auta, to sadyzm? Rozumiałabym ten pogląd, gdyby jeszcze noszenie szelek było jakkolwiek bolesne, lub niewygodne. Ale dziecko zazwyczaj wcale nie czuje, że je ma. Więc gdzie tu sadyzm, gdzie okrucieństwo? Skojarzenie z psem też do mnie nie przemawia. Psu zakłada się na szyję obrożę. Głównie dla bezpieczeństwa innych, po to, by ludzie dookoła nie musieli się obawiać zachowania psa. Tymczasem ja niczego Małej na szyję nie zakładam i nie boję się, że pogryzie sąsiadkę ;) Szelki są po to, by chronić Małą, a nie chronić ludzi przed nią. Zatem psia analogia jest nieuzasadniona.

Gdzieś tam padały jeszcze dwa argumenty przeciw. Mianowicie:
  1.  Ograniczam swobodę dziecka w poznawaniu świata, zmuszam je, by chodziło tylko tam, gdzie chcę i nie pozwalam na naturalną ekspresję. 
  2. Wyrządzam dziecku krzywdę, używając smyczy do nauki chodzenia.
Odnośnie pierwszego, to każdy, kto widział nas razem na spacerze, wie, że wygląda to zgoła odwrotnie. Właściwie, to Mała prowadza na smyczy mnie. Ona sobie chodzi gdzie chce, podziwia, poznaje i zachwyca się do woli, a ja grzecznie i bez sprzeciwu chodzę za nią. Trzymam się pokornie tej smyczy, zachwycam się razem z nią i staram się nie przeszkadzać. Interweniuję w wypadkach niebezpieczeństwa.

Jeśli chodzi o drugi argument, to również nie jest prawdziwy. Szanuję swoje dziecko. Ufam naturalnemu instynktowi Małej i zawsze spokojnie czekałam na jej gotowość do każdego kolejnego etapu rozwoju. Nie zmuszałam jej do siadania, raczkowania, chodzenia. Nie poganiałam. Dziecka nie wolno poganiać. Ono ma swój czas. Swoją indywidualną porę. Samo czuje, kiedy jest gotowe. Nie było w naszym domu chodzika (Mężon jest fizjoterapeutą i stanowczo twierdzi, że chodzik wyrządza dziecku krzywdę). Szelek również nie używamy i nikomu nie polecamy używać do nauki chodzenia. Używamy ich od czasu, gdy Mała sama zaczęła chodzić. A właściwie, to od momentu, gdy zaczęła śmigać jak mały gepard (proszę wybaczyć porównanie do zwierzęcia, już więcej nie będę!). Do nauki chodzenia nie nadaje się ani chodzik, ani szelki. Wystarczy delikatne rodzicielskie wsparcie i dziecięca wytrwałość w dążeniu do celu. 

Kończąc jednak ten długaśny wywód, jestem zdecydowaną zwolenniczką szelek. Staram się nie ograniczać swojego dziecka, szanuję je, uczę zasad bezpieczeństwa i dyscypliny. Ale jestem spokojniejsza, wiedząc, że mała pulchna rączka nie wyrwie się z mojej ręki przed jadącym samochodem. Inne mamy oczywiście mają prawo do innej opinii. I ja to prawo również szanuję. Proszę tylko o to, by nie oceniać mnie tak surowo za to, że ja myślę inaczej. Głosy, które tu przytoczyłam były jeszcze dość łagodne, bez inwektyw. Ale bywały i gorsze. Mickiewicz w grobie się przewraca widząc, jak Polacy w nosie mają jego maksymę, że "grzeczność należy się wszystkim". Szanujmy się wzajemnie, drogie Mamy. To nic nie kosztuje.


środa, 29 lipca 2015

Mama zapracowana

Optymalizacja i pozycjonowanie strony dalej niedokończone.
Maile czekają na odpowiedzi.
Inne sprawy również czekają cichutko i grzecznie na załatwienie, dokończenie, napisanie...

Tak, wiem o tym. Zaraz do nich siądę, tylko sprzątnę po kolacji.
Zaraz usiądę, tylko powieszę pranie.
Mała się obudziła- muszę ją ponownie uśpić (sama nie zaśnie, niezależnie od tego, co o tym sądzi Tracy Hogg i inne tęgie umysły).
Ok, śpi, to teraz siądę do pracy. Tylko jeszcze...

Tak to mniej więcej wygląda.
Bycie mamą i gospodynią domową (nawet kiepską...) to praca- już kiedyś o tym pisałam. Praca cudowna i dająca satysfakcję, jak żadna inna. Wynagrodzenie odbiera się w czystej miłości. Ale jest to praca całodobowa, całotygodniowa, całoroczna. Bez urlopu. A gdy przychodzi taki moment, że żono- matka chciałaby podjąć również pracę zawodową- zaczyna się gimnastyka. Balansowanie na krawędziach wszystkich obowiązków.

Niektóre mamy mogą i chcą pozostawać "tylko" na etacie żono- matki. Daje im to satysfakcję, a względy ekonomiczne nie zmuszają do podjęcia dodatkowych obowiązków. Z niewiadomych mi przyczyn ta trudna i owocna praca matek jest społecznie dyskredytowana, a one same nieraz słyszą cierpkie uwagi o braku ambicji, o "siedzeniu" w domu, o lenistwie. Każdemu, kto prawi takie uszczypliwości, doradziłabym, aby zajął się przez dwie godziny ruchliwym niemowlęciem lub małym dzieckiem i w tym czasie trochę posprzątał i ugotował obiad. Przy czym umówmy się- określenie "zająć się" nie oznacza wsadzenia ryczącego dzieciaka do kojca "niech się wypłacze" i zaglądania do niego tylko w porze karmienia i przewijania ;) Przez zajmowanie się rozumiemy otaczanie dziecka miłością i zrozumieniem, dawanie mu poczucia bezpieczeństwa, zaspokajanie jego potrzeb emocjonalnych plus wszystkie zabiegi opiekuńczo pielęgnacyjne. No! Skoro mamy ustalone szczegóły, to kto pierwszy chętny? :)
Wracając do mam- niektóre, mimo nieuzasadnionej presji społecznej poprzestają na pracy nad wychowywaniem dzieci i dbaniem o dom. O ile im samym jest im z tym dobrze- uważam to za coś wspaniałego.

Inne mamy chcą lub muszą podjąć obowiązki zawodowe. I tu, jak wspomniałam, wyskakuje nam jak pryszcz na nosie- problem. A właściwie cała masa problemów.
Bo jeśli mama chce pracować na etacie, to co zrobić z maluszkiem?

Żłobek? Ileż to ja się nie nasłuchałam, jaki jest dobry, jaki potrzebny... W Polsce niepopularne są badania Jay'a Belsky'ego mówiące o szkodliwym wpływie placówek opiekuńczych na rozwój emocjonalny maluchów. Ja jednak należę do jego zwolenników. Według niego dzieci, które przebywały w placówkach opiekuńczych statystycznie częściej bywały agresywne, miewały ataki złości i inne problemy emocjonalne. Nic dziwnego, skoro naturalnym miejscem rozwoju dziecka jest środowisko rodzinne. Poza tym pracowałam w kilku przedszkolach, w tym jednym z oddziałem żłobkowym. Napatrzyłam się na wychowawczynie bez powołania, na dyrektorki łamiące prawa dzieci, na brak szacunku i zrozumienia. Moje skojarzenia z takimi placówkami są jednoznacznie negatywne. Oczywiście nie oznacza to, że wszystkie przedszkola i żłobki, wszystkie opiekunki i wychowawczynie są złe. Nie. Ale ja nie chciałabym ryzykować...

Niania? Po pierwsze, jak znaleźć osobę, której można zaufać? Niania będzie zajmowała się naszym szkrabem bez żadnego nadzoru. Mamy znikomy wpływ na to, jak będzie go traktowała, jakie wartości mu przekaże... Od czasu do czasu media obiegają skandaliczne i mrożące krew w żyłach relacje o nianiach, które robią dzieciom krzywdę. I znowu- nie jest to normą. Większość niań, to normalne, ciepłe i kochające kobiety. Sama byłam nianią i "swojemu" maluszkowi krzywdy nie zrobiłam. Przyznaj się jednak- czy czasami nie przychodzi Ci do głowy wątpliwość czy ta kobieta na pewno nie jest taka, jak te okrutne niańki z serwisów informacyjnych? Jasne, możesz zainstalować w domu kamerki. Jednak podglądanie kogoś bez jego zgody jest moralnie wątpliwe. A poza tym, jeśli twoje dziecko jakkolwiek ucierpi, świadomość, że masz to nagrane będzie tu znikomą pociechą. No i jest jeszcze kwestia finansowa. Niani należy zapewnić pensję. A na to dzisiaj wielu ludzi nie może sobie pozwolić.

Babcia? Wyjście właściwie najlepsze. Babcia jest znaną i integralną częścią dziecięcego świata. Zazwyczaj jest też najbardziej kochaną rzez dziecko osobą zaraz po rodzicach. Mamy nikt nie zastąpi, ale babcia też jest całkiem niezła ;) Tyle, że dzisiaj babcie często są wciąż aktywne zawodowo. A nawet jeśli jakimś cudem osiągnęły już wiek emerytalny, to wcale niekoniecznie muszą mieć ochotę i czas na niańczenie wnucząt. I chociaż czasami budzi to żal lub bunt u ich dzieci- babcie mają do tego prawo.

Zapewnienie dobrej opieki dziecku nie jest jedynym problemem mam na etacie. Innym jest to, że po powrocie z pracy do domu... pracują nadal. Nie mogą przecież ułożyć się wygodnie na kanapie z powieścią/ pilotem od telewizora/ laptopem (co kto lubi). Obowiązki domowe same się nie wypełnią. Zatem po ośmiu godzinach pracy (polscy pracodawcy niechętnie i sporadycznie godzą się na skrócenie godzin pracy matkom) czekają je kolejne godziny bez wypoczynku.

Tak to się ma, gdy mam wraca do pracy na etacie. Teoretycznie lepiej mają te nieliczne matki, które mogą pracować zawodowo w domu. Graficzki, pisarki, malarki, tłumaczki, korektorki... No i ja. Nie pisarka, nie malarka, tylko taka zwykła pomagaczka w Mężonowej maleńkiej firmie.
Teoretycznie mamy lepiej. Bo dziecię można mieć cały czas na oku. Oddawać nikomu nie trzeba. Można się na luzie pobawić z dzieckiem, a potem powiedzieć mu uprzejmie: A teraz maleństwo pobaw się samo, bo mamusia musi popracować. A ono oczywiście idzie i bawi się grzecznie przez godzinę, a czasami nawet dwie lub trzy. Ewentualnie można latorośl położyć spać, a ona pośpi trzy godzinki. W tym czasie twoja gosposia ugotuje ci obiad, umyje podłogę (po samodzielnie jedzonym śniadanku latorośli podłoga wymaga mycia), posprząta, popierze, poprasuje, a ty radośnie oddasz się pracy.
Taaa... jak by to było pięknie :) Tak naprawdę praca zawodowa w domu przy małym dziecku przypomina naukę do sesji na dyskotece ;) Owszem, jest trochę czasu gdy maleństwo ucina sobie drzemkę, ale czasu tego jest niewiele a trzeba w ten czas wcisnąć wiele innych spraw, które same się nie załatwią. Niestety, na obiad dla czternastomiesięcznego szkraba nie można zamówić pizzy ;)
Byłoby cudownie, gdyby dało się wyprawić maleństwo na spacer z kimś zaufanym i zyskać w ten sposób chociaż godzinę. Ale tu powracają dylematy, które poruszałam powyżej.

Ostatnio dostałam od bliskiej osoby radę wygłoszoną tonem autorytatywnym i nieznoszącym sprzeciwu:
-Musicie to rozgraniczyć, praca to praca a dom to dom. W pracy się pracuje, w domu się odpoczywa.
-Ale jak mam to zrobić? Jak mam to rozgraniczyć?
-Aaa, nie wiem, musisz się tego nauczyć!- słowo "musisz" i pełen wyższości uśmieszek sprawiły mi przykrość.
-Jak mam się nauczyć? Co mam zrobić? Chętnie bym poszła pracować z Mężonem w biurze, ale co mam zrobić z Małą? Oddać ją do żłobka, czy może lepiej zostawić samą w domu?
-Nie wiem, to ty masz się nauczyć.

Zamikłam. Dalsza dyskusja była bezcelowa. Bo osoba, choć bliska, była gotowa tylko na dawanie znakomitych rad nie do spełnienia, ale już nie na wzięcie Małej na spacer...

Taki to już los chyba wszystkich matek. Słuchać setek rad i słów krytyki. I radzić sobie najlepiej, jak umiemy...

środa, 15 lipca 2015

"Ja nie mam się czym bawić!"

Blog sobie ostatnio cichutko leży w kącie i porasta pajęczyną. Bynajmniej nie z lenistwa czy braku inwencji. O nie. Życie toczy się wartko i dostarcza tylu tematów do pisania, że można się o nie potknąć. Wypisać by się człowiek chciał porządnie. Jednak od paru tygodni pojęcie czasu wolnego niepostrzeżenie wymaszerowało z mojego terminarza. Choć jestem tylko "siedzącą w domu" żono- matką, zarobiona jestem! ;) Ale to temat na inny raz. Dziś nie o tym.

W zeszłym tygodniu odwiedził mnie kuzyn. Choć dwadzieścia lat młodszy ode mnie, to jednak ukochany. Taki fajny, wrażliwy dzieciak. Mała też za nim przepada. Patrzy na niego, jak hipster na nowego iPhone'a i przynosi mu swoje ulubione zabawki :)
Miałam Młodego odebrać od mojej mamy z pracy. Mama ma swój sklep i zawsze jakoś tak się składa, że gdy ja do niego wchodzę, nagle nie wiadomo skąd pojawia się tłum klientów. Wyrastają jak z pod ziemi, pchają się drzwiami i oknami jak na otwarcie nowej galerii handlowej. No dobra, troszkę przejaskrawiam ;) Tym razem oczywiście też wyczuli moje przyjście i nadciągnęli stadem. Mama poprosiła, żeby chwilkę poczekać i nie wychodzić tak od razu, ale Młody wyraźnie już się nudził. Zabrałam więc jego i Małą na podwórko za sklepem. Nic wielkiego, parking, skwer z piaskownicą, trawnik i ławki. Ale przecież nawet z tak skąpymi zasobami można zrobić tyle rzeczy! Można zbudować z piasku zamek, miasto, garaż, pole... Można bawić się w berka, można na pisaku grać w kółko i krzyżyk. Piaskownica i ławki w zależności od potrzeb i inwencji mogą służyć jako statek piracki, sklep, komisariat policji itd. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy Młody... po prostu bezradnie usiadł na ławce. I nic. No po prostu nic! Nie dał się zachęcić do żadnej aktywności. Ze znudzeniem zauważył tylko, że nie ma tu żadnych urządzeń, takich jak huśtawki, czy karuzele.
No nie ma, to fakt. Ale ja  w dzieciństwie też nie miałam takich atrakcji na podwórku, w ogrodzie, czy na pobliskiej łące. Ale czy były potrzebne? Z kuzynostwem, z koleżankami i kolegami, a czasami z dziadkiem bawiłam się wyśmienicie bez żadnych atrakcji, często nawet bez jakichkolwiek zabawek. Przemierzaliśmy odległe krainy, poszukiwaliśmy skarbów, uprawialiśmy ogródki- wszystko to, mając do dyspozycji jedynie kamienie, piasek i chwasty. Zabawki oczywiście miałam. I to naprawdę wspaniałe. Ale poza domem rzadko były nam one potrzebne.

Nieco później miałam okazję obserwować Młodego w innej sytuacji. Grał w grę komputerową. Wykazywał duży spryt, pojętność i zaangażowanie. Zupełnie nie przypominał tego znudzonego, bezradnego chłopca na ławce.

Kilka dni później wpadłam na chwilę do galerii handlowej. Przed sklepem z zabawkami jest wystawa klocków Playmobil. Między szklanymi gablotami zawierającymi ruchome klockowe cuda poustawiane są duże stoły. Na stołach zestawy klocków. Każde dziecko może usiąść i bawić się do woli (albo do zniecierpliwienia rodziców). Przyglądałam się właśnie jednej z kolorowych gablot, kiedy usłyszałam rozpaczliwy okrzyk jakiejś małej dziewczynki: "Ja nie mam się czym bawić!". Dziecko siedzące przy stole pełnym "wypasionych" klocków nie ma się czym bawić. Czy to nie ironia?

Tak mi się jakoś ta dziewczynka skojarzyła z moim Młodym. Zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Zabawa jest w życiu dziecka ważna. Jest nie tylko rozrywką, ale też najlepszym sposobem nauki i poznawania świata. Rozwija kreatywność, wyobraźnię i sprawność ruchową. Wartość zabawy w rozwoju dziecka jest nieoceniona. Dlaczego więc dzieci nudzą się jak mopsy i mają jakąś trudności z zabawą? Przecież jest ona dla nich czymś pierwotnym, wrodzonym. Mała bawi się chętnie absolutnie wszystkim (z wyjątkiem drogich, markowych zabawek ;) ). Łyżka, korek, trawka, kamyk, papierowa torba- wszystko jest niesamowicie ciekawe i znajduje wiele zastosowań. Można na tych przedmiotach przeprowadzań niezliczone eksperymenty i łączyć je w przeróżne konfiguracje. I Mała nie jest tu (co matce przyznać niełatwo ;) ) żadnym geniuszem. Każde dziecko ma w sobie taki naturalny pęd do zabawy. Gdzie on się gubi? Dlaczego?

Odpowiedź znajdziemy chyba w przepełnionych pokojach dziecięcych. Laptopy, tablety, zabawki interaktywne i całe tony różnych innych zabawek zawalają dziecięcy świat. Kupujemy je, bo chcemy dać dzieciom wszystko, co najlepsze. Bo je kochamy. A czasami również- nie oszukujmy się- bo chcemy mieć święty spokój. Tymczasem te wszystkie cudeńka niepostrzeżenie przygaszają dziecięcą kreatywność i ekspresję. Nie będzie niczym odkrywczym, gdy stwierdzę, że dziecko, które ma absolutnie wszystko, nie musi się zbyt wiele wysilać, wyobrażać sobie. Nie musi pracowicie budować farmy z klocków, bo już ma farmę. Nie musi z precyzją i cierpliwością sklejać samolotu- bo go ma. Ma i... nie jest szczęśliwe. Jest znudzone.

Co zatem robić? Nie dawać dziecku zabawek? Wyrzucić przez okno każdy tablet, wynieść na śmietnik wszystkie zabawki i zakazać krewnym ich kupowania pod groźbą kary pozbawienia kontaktów? Ależ nie, oczywiście, że nie. Zabawki są potrzebne. Są cudowne. Sama do tej pory pamiętam ile radosnych godzin spędziłam przed moim domkiem dla lalek i mam go do tej pory- dla Małej. Zabawki dają dzieciakom dużo frajdy a ich brak może spowodować emocjonalne szkody. We wszystkim jednak potrzebny jest zdrowy rozsądek i umiar. Jeśli chcemy coś dziecku dać, dajmy mu... nasz czas. Wspólne rysowanie, granie w coś (nie ważne, czy to będzie gra planszowa, czy koszykówka), spacer- dadzą dziecku (i nam!) więcej radochy, niż nowe super klocki. Jak to mawia moja przyjaciółka: dwa razy mniej zabawek, dwa razy więcej uwagi.