piątek, 4 września 2015

Szpitalny klimat

Zupełnie zapomniałam o moim blogu. Ale powód tego zapomnienia był naprawdę ważny.
W zeszłą środę Mała po raz pierwszy w życiu dostała gorączki.Nie gorączkowała nawet w czasie bronchitu. A teraz masz! Spędziłam noc robiąc jej chłodne okłady, ale i tak rano trafiłyśmy do szpitala. Mała miała infekcję układu pokarmowego i zaczynała być odwodniona. Na szczęście trwało to tylko cztery dni. Potem jeszcze kontrole, badania... Ale już minęło, a Mała znowu śmieje się i rozrabia. Kocham to rozrabianie :)

Niby to nie było nic poważnego. Biegunka i gorączka- to się dzieciom zdarza. Całe szczęście, że nic gorszego, bo przecież tak wiele maluchów bardziej cierpi. A mimo przyglądanie się, jak Mała cierpi, słuchanie jej żałosnego płaczu w czasie niektórych zabiegów i tak było trudnym przeżyciem.
Tu na szczęście dostałyśmy dużo wsparcia. Nie tylko od najbliższych, ale też ze strony personelu medycznego. Tak, naprawdę otaczały nas przemiłe, bardzo troskliwe i fachowe pielęgniarki. W ogóle mamy w Polsce fachowe, dobrze wykształcone (choć nie zawsze tak miłe) pielęgniarki.

Spędziłam dwa lata w Norwegii, tam urodziłam Małą i zdążyłam nieco poznać norweską służbę zdrowia. Jeśli chodzi o poziom kwalifikacji personelu medycznego, to Polska wypada zdecydowanie na plus. Trudno w to uwierzyć? To prawda. W szpitalu, w którym rodziłam była tylko jedna pielęgniarka, która umiała pobierać krew, robić zastrzyki i zakładać wenflony. Jedna. W szpitalu wojewódzkim. Myślałam, że to jakaś anomalia. Rozmawiałam jednak ze znajomą pielęgniarką, która pracuje w norweskim domu opieki i z innymi pielęgniarkami. To nie anomalia. To norma.
Poziom wiedzy i umiejętności polskich lekarzy i pielęgniarek wypada przy ich norweskich kolegach zdecydowanie lepiej. To daje duże poczucie bezpieczeństwa i komfortu.

Żeby jednak nie było tak pięknie i cukierkowo, dołożę do tego opisu polskiej służby zdrowia łychę dziegciu. O ile w Polsce lepsze jest to, czego nie można kupić za pieniądze, czyli wiedza, o tyle wszystko, co ma wymierną wartość materialną- tragicznie kuleje. Infrastruktura, wyżywienie...

Pobyt w szpitalu jest sytuacją stresującą. Szczególnie dla dziecka. Pobyt w oszklonym boksie bez dobrej wentylacji, z łuszczącą się farbą na suficie i innymi podobnymi atrakcjami zdecydowanie nie zmniejszał tego stresu. Przez oszklone ściany słychać było wszystko, co się działo w pobliskim pokoju zabiegowym i sąsiednich boksach, i widać było włączane w nocy światło. Możliwość wypoczynku i regeneracji sił równała się zeru. Małą budziły krzyki kłutych dzieci, trzaskanie drzwiami i inne interesujące efekty dźwiękowe. Boks był obskurny, niestarannie pomalowany olejnicą, tak że stara farba wyłaniała się spod maźnięć pędzla i nie miał dzwonka do dyżurki. Zatem, gdy Mała leżała pod kroplówką i nie mogłam jej ani na moment zostawić samej, a musiałam akurat wybrać się, gdzie król chodzi piechotą, to miałam problem...

No dobrze, trafiłyśmy do paskudnej części szpitala, ale przecież prawie wszystkie pozostałe części są pięknie wyremontowane- powiecie. To prawda. Szpital został wyremontowany i unowocześniony, ale o żywienie swoich pacjentów nadal nie dba. W ogóle.
Nie jest przecież żadną wiedzą tajemną fakt, że organizm zwalczający chorobę, lub odzyskujący siły po zabiegu chirurgicznym lub porodzie musi być dobrze, mądrze odżywiony. Potrzeba urozmaiconych posiłków, białek, węglowodanów, witamin i wszystkich innych szczegółów, na których znają się dietetycy, a których ja z lekcji biologii już nie pamiętam ;) Potrzeba odpowiedniej ilości kalorii, żeby ciało miało energię do walki. Tymczasem posiłki w polskich szpitalach słyną z tego, że nie są ani pożywne, ani urozmaicone. Jest to już tradycją, że jeśli ktoś leży w szpitalu, to krewni i przyjaciele spieszą do niego z owocami, jogurtami i innymi wartościowymi produktami, a najbliżsi przynoszą obiady, bo na wikcie szpitalnym żyć się nie da. Pacjentom, którzy nie mają rodziny może na takim jadłospisie grozić niedożywienie i osłabienie. Przyzwyczailiśmy się do tego, przyjęliśmy jako coś normalnego i nawet nie protestujemy, gdy za nasze ubezpieczenia ktoś serwuje nam paskudne i bezwartościowe żarcie (wybaczcie, trudno określić to inaczej).

Po porodzie w norweskim szpitalu dostałam smaczny i obfity posiłek, bo przecież po takim wysiłku byłam wściekle głodna ;) Później przez całą dobę miałam dostęp do obficie zaopatrzonego bufetu. Warzywa, różne rodzaje nabiału, wędliny, pieczywo i napoje były stale do mojej dyspozycji. Trzy razy dziennie dostawałam wartościowe i sycące posiłki. Fakt, czasami były zbyt ciężkostrawne (typowo norweskie) i uczulające, nie zawsze nadawały się dla mam karmiących, ale głodna nie byłam nigdy.

Podobnie wygląda szpitalne żywienie w Niemczech i innych krajach Europy. Czyli da się? Da się. Tylko jak to zrobić w Polsce? Czy musimy najpierw znaleźć wielkie złoża ropy, by w naszych szpitalach znalazło się wartościowe, zdrowe jedzenie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz